Tytułowy temat stanowi tylko pretekst do głębszej refleksji nad współczesnym systemem ekonomiczno-finansowym, którego mechanizmy de facto przeczą po części teoriom „wolnościowców” liberałów gospodarczych (do których sam się zaliczam). Jak to bowiem jest, że im więcej wydajemy (np. na socjal), tym mniejszy mamy dług?* Dlaczego nie sprawdza się teoria mówiąca o tym, że wydatkowanie przewyższające przychody prowadzi do bankructwa?** W jaki sposób podwyższanie płacy minimalnej oraz wzrost cen może uratować finanse publiczne? Czy rosnący z każdą minutą dług publiczny rzeczywiście jest problemem, czy też służy do utrzymywania i podkręcania prosperity? Innymi słowy, jak to jest, że czarne scenariusze kreślone od wielu lat przez „wolnościowców”, libertarian i liberałów gospodarczych się nie sprawdzają, a socjaliści dzięki rozdawnictwu wygrywają kolejne wybory?
Po tak kontrowersyjnych tezach muszę również zastrzec, iż z napisaniem tego tekstu nosiłem się od dłuższego czasu, jednak nie chciałem publikować go przed wyborami parlamentarnymi. Nie chodzi mi bowiem o to, by uderzać w Konfederację, ani o to by mój tekst był odbierany jako próba podważenia autorytetu liderów „Konfy” i ich postulatów. Zależy mi na tym, by wywołać merytoryczną dyskusję, skłonić do głębszych refleksji oraz wprowadzić w szeregi konfederatów polemikę, z którą moim zdaniem powinni się zmierzyć. Zarówno zwolennicy, jak i liderzy ugrupowania.
W pierwszej kolejności zacznę od tematu bardziej aktualnego – płac minimalnych.
Jakiś czas temu, w środowisku biznesowym, ale i także ekspertów ekonomicznych zawrzało. Na początku września Prezes Jarosław Kaczyński oświadczył, iż jego ugrupowanie zamierza podnieść znacząco płace minimalną w bardzo krótkim okresie. Do końca 2020 roku minimalna pensja ma wynosić 3 tys. zł brutto, natomiast na koniec 2023 roku kwota ta wyniesie już 4 tys. zł brutto. Innymi słowy, w przyszłym roku pensja minimalna ma wzrosnąć o 33%, a w ciągu czterech lat, aż o blisko 80%. Pomysł ten został ostro skrytykowany zarówno przez przedsiębiorców, jak i ekonomistów oraz polityków (głównie z Konfederacji). Ogólnie można stwierdzić, iż ugruntował się wśród tych środowisk pogląd, że tak spore podwyższanie minimalnego wynagrodzenia w stosunkowo krótkim czasie, może znacznie zaszkodzić Polsce i jej gospodarce. Oprócz tego, iż pracownicy będą więcej zarabiać, a także tego, że przedsiębiorcy będą bardziej skłonni inwestować w innowacje niż w zatrudnienie, nie wskazuje się żadnych innych pozytywów tego rodzaju planu. Wskazywane są natomiast następujące zagrożenia:
- wzrost cen z uwagi na wzrost kosztów produkcji i prowadzenia firm, a tym samym inflacja, co ogólnie uderzy w konsumenta, czyli każdego z nas,
- osłabienie konkurencyjności polskich towarów i usług, z uwagi na ww. wzrost cen,
- wzrost bezrobocia zwłaszcza na nisko wycenianych stanowiskach pracy (lepiej zlikwidować dane stanowisko i powierzyć obowiązki zwolnionej osoby innemu pracownikowi, niż płacić pracownikowi więcej, niż warta jest realnie jego praca),
- wzrost bezrobocia wśród młodych ludzi wchodzących dopiero na rynek pracy, którzy nie mają doświadczenia i niezbędnych umiejętności, wobec czego ich „praca” ma bardziej charakter szkolenia do zawodu, a więc dla pracodawcy są bardziej postrzegani jako inwestycja w przyszłość, do której muszą de facto dopłacać.
Wśród wymienionych wyżej, oczywiście słusznych, argumentów zabrakło mi jednak tych, w mojej opinii, najważniejszych. Dlaczego bowiem rząd decyduje się na taki krok? Czy dlatego, że nie posiada odpowiedniego wsparcia eksperckiego i wiedzy ekonomiczno-gospodarczej? Czy naprawdę u władzy zasiadają sami ekonomiczni ignoranci? Czy rzeczywiście jedynym celem tego rodzaju programów, jest populistyczne przekupywanie wyborców, kosztem ich własnych pieniędzy? (Również w tym przypadku, swoje podwyżki sfinansują tak naprawdę w dużej mierze sami pracownicy, bowiem ceny towarów wzrosną, a przecież większość zarobionych pieniędzy jest najczęściej wydawana na konsumpcję).
Takie ujęcie problemu, jest w mojej opinii niepełne. Nie uwzględnia bowiem podstawowej korzyści dla budżetu państwa, jeśli chodzi o sferę ekonomiczno-finansową. Do tego jeszcze wrócę.
Nie ukrywam, iż niniejszy artykuł piszę z punktu widzenia osoby utożsamiającej się z wolnościowymi ideami, zwłaszcza, jeśli chodzi o płaszczyznę gospodarczą. Mam również ten przywilej, że mogę napisać, iż nigdy nie głosowałem na obecną partię rządzącą, więc nie mam absolutnie żadnego interesu w tym, by tłumaczyć jej postępowanie. Jednak nie mogłem przejść obojętnie obok ideologicznych wywodów osób, związanych z wolnościowym środowiskiem, które zwyczajnie nie uwzględniają współczesnych realiów ekonomiczno-finansowych. I głosząc, wydawałoby się, słuszne i logiczne wywody – uprawiają ideologiczny populizm szerząc fałszywy obraz ekonomiczny świata. Zanim przejdę jednak do sedna, w pierwszej kolejności, przedstawię w dużym skrócie kilka istotnych dla zagadnienia tez.
Różnice między wolnym rynkiem, a „wolnym rynkiem”
Osoby o wolnościowych, liberalnych gospodarczo poglądach, często sprowadzają sprawy gospodarczo-ekonomiczne do jednej ideologicznej tezy. Całkowicie (lub niemal całkowicie) wolny rynek jest najlepszy i najbardziej efektywny dla gospodarki. Jak każda ideologia i ta, posiada nie tylko znaczące wady, ale i nie przystaje do rzeczywistości. Realia są takie, iż wolnego rynku na świecie ze świecą można szukać (co podkreśla choćby sam Janusz Korwin-Mikke). Świat nie funkcjonuje wg zasad wolnego rynku. Ba, trudno jest znaleźć państwo, które funkcjonuje tylko wg zasad wolnego rynku. Temat nadaje się do opisania w grubej księdze, których już zresztą kilka powstało. Wolny rynek, jako taki, nie istnieje. Na każdej płaszczyźnie, w każdym niemal państwie, istnieją pewnego rodzaju regulacje, które ten rynek ograniczają. Niemal wszędzie funkcjonują państwowe, lub dotowane z państwa przedsiębiorstwa.
Każdy zwolennik wolnego rynku jest chyba świadomy tego, iż istnienie kapitału państwowego w biznesie, niszczy ten rynek. Podobnie jak regulacje prawne. Dlaczego? Najczęściej dlatego, że:
- dotowane z państwa przedsiębiorstwa posiadają znacznie większy kapitał, a więc możliwości na konkurencyjnym rynku,
- dotowane z państwa przedsiębiorstwa niekonieczne muszą przynosić zyski, a więc ich produkty mogą być tańsze niż konkurencji, co prowadzi do przejmowania, a nawet monopolizacji rynku (lub oligarchizacji),
- podmioty o najsilniejszej pozycji rynkowej mają skłonność do korumpowania urzędników i polityków, przez co monopoliści lub oligopoliści dbają o to, by państwowe regulacje utrudniały prowadzenie biznesu konkurencji.
Pisząc w skrócie. Korporacje z wielkim kapitałem i ochroną regulacyjną ze strony państwa, lub koncerny finansowane ze środków publicznych mają przewagę nad biznesem prywatnym i mogą zniszczyć konkurencję.
Jest to główny powód, dla którego część „wolnościowców” (zwłaszcza libertarianie) utrzymuje, iż najlepszy dla gospodarki jest niczym nie skrępowany (zwłaszcza aparatem państwowym i ustawami) wolny rynek. Jest to teza błędna i utopijna. I nie będę w tym miejscu odnosił się do problemu związanego z naturalnym dążeniem przedsiębiorców rywalizujących na równych zasadach do wygrania z konkurencją i ostatecznej monopolizacji całego rynku. Który to proces de facto można zaobserwować w niekontrolowanych warunkach (dlatego każde państwo posiada urząd antymonopolowy, w Polsce jest to Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów).
Głównym problemem prawdziwego wolnego rynku jest to, że to idea sprawdzająca się w zamkniętych, sterylnych warunkach. Tymczasem państwo, np. Polska, nie funkcjonuje w próżni. Wolny rynek sprawdziłby się teoretycznie w sytuacji, gdyby wszystkie państwa na świecie przyjęłyby jego reguły. Problem jest jednak z odpowiedzią na pytanie, kto miałby zagwarantować przestrzeganie tychże reguł? Na to jeszcze ludzka cywilizacja odpowiedzi nie znalazła. I dlatego, każdy szanujący się rząd poważnego państwa chroni własny rynek przed ingerencją z zewnątrz (cła, regulacje, kontrole), podejmując jednocześnie szereg inicjatyw w celu przejęcia cudzego rynku. Ponieważ to pozwala wzbogacić własną gospodarkę, osłabić cudzą, a tym samym zyskać wpływy i zwiększyć swoje możliwości na arenie międzynarodowej.
To dlatego prezydenci Stanów Zjednoczonych uzgadniają kontrakty na sprzedaż uzbrojenia z prywatnych amerykańskich koncernów dla państw trzecich. To dlatego rządy Stanów Zjednoczonych dofinansowują amerykańskie prywatne koncerny zbrojeniowe. Dlatego rosyjskie spółki energetyczne są spółkami Skarbu Państwa. To dlatego Francuzi i Niemcy wprowadzają regulacje utrudniające polskim firmom spedycyjnym prowadzenie tańszej i konkurencyjnej działalności na terenie tychże państw. To dlatego w Brukseli uchwalane są regulacje promujące gospodarki niektórych państw członkowskich, kosztem interesów innych (vide regulacje energetyczno-klimatyczne). Kapitał ma narodowość. To trzeba z całą stanowczością stwierdzić i obalić ten szkodliwy, wpajany na postkomunistycznych polskich uczelniach mit stwierdzający coś przeciwnego.
A ponieważ kapitał ma narodowość, a poważne państwa wspierają własnych producentów, handlarzy czy usługodawców, to wprowadzenie przez słabszy podmiot (państwo) całkowicie wolnego rynku, jest natychmiast bezlitośnie wykorzystywane przez obcy kapitał. I naiwnością jest stwierdzenie, że jeśli państwowy zakład zostanie sprywatyzowany przez zagraniczny koncern (którego budżet przekracza kilkukrotnie budżet danego państwa), to my obywatele (konsumenci) zawsze będziemy mieli lepiej. Taniej. I wolny rynek sprawi, że gospodarka na tym zyska. Oczywiście tak nie będzie. Ponieważ zagraniczny koncern mający siedzibę za granicą, podlega pod regulacje zagraniczne, a mając nieskrępowaną i niczym nieograniczoną możliwość inwestowania np. na otwartym polskim wolnym rynku, może przeznaczać pieniądze z rządowych dotacji (udzielanych przez rząd zagraniczny spółce matce) na działania zmierzające do przejęcia kontroli nad niechronionym polskim rynkiem. Innymi słowy, jeśli ktoś może zyskać działając wbrew regułom wolnego rynku, to będzie tak działał. I tylko ograniczenia i regulacje nałożone przez sprawny aparat państwowy, mogą ochronić krajowy rynek przed nieuczciwą konkurencją. Jeśli państwo nie wytworzy w tym zakresie żadnego aparatu kontroli i przymusu, to nie powstanie żaden wolny rynek.
Życzeniowość w tym temacie objawia się np. w myśleniu Janusza Korwina-Mikke, który postuluje całkowitą prywatyzację szpitali i państwowej służby zdrowia (taki postulat wygłosił kiedyś na spotkaniu wyborczym i nie słyszałem by się z niego wycofał). Sugerując, że prywatne szpitale, oznaczają tańsze usługi (bo będzie konkurencja), sprawniejszą opiekę zdrowotną i same korzyści dla obywatela i pacjenta. W teorii to świetnie brzmi, ale jako ideolog, Korwin-Mikke zupełnie nie dostrzega rzeczywistości. Realia są takie, że najprawdopodobniej prywatyzowane szpitale zostaną zakupione przez tych, którzy zaoferują najwyższą cenę. Czyli zagraniczne koncerny farmaceutyczne. Skutek takiej bezwarunkowej, niekontrolowanej i dzikiej prywatyzacji służby zdrowia byłby taki, że:
- mielibyśmy prywatną służbę zdrowia kontrolowaną przez jeden lub co najwyżej kilka zagranicznych koncernów farmaceutycznych,
- ceny usług znacznie by wzrosły, ponieważ mielibyśmy do czynienia z monopolem lub oligopolem na rynku, zresztą na zachodzie tam gdzie mamy do czynienia z prywatną służbą zdrowia – jest ona niezwykle droga, a Polacy chcący się leczyć za granicą najczęściej muszą organizować publiczne zbiórki na leczenie (z czym się chyba każdy spotkał),
- z powodu wysokich cen usług medycznych, zamiast płacić składki ZUS, ubezpieczalibyśmy się w prywatnych firmach ubezpieczeniowych,
- opłacany z „ubezpieczenia” zabieg kosztowałby drożej, bowiem klient nie patrzyłby na koszty zabiegu (bo te pokrywa ubezpieczalnia, tak jak dziś ZUS), skoro klient miałby w duszy koszty, to usługi zakładów medycznych stałyby się niebotycznie drogie (bo można wydoić ubezpieczalnię, klient i tak nie będzie narzekać),
- w efekcie drogich usług medycznych, ubezpieczenia prywatne stałyby się bardzo drogie, możliwe, że droższe niż składki ZUS (przykładem jest system w Szwajcarii),
To jednak są problemy natury czysto ekonomicznej, natomiast dochodzą problemy natury etyczno-moralnej (znacznie w mojej opinii ważniejsze), bowiem:
- zakupione przez koncerny farmaceutyczne szpitale, nakazywałyby lekarzom sprzedawanie i stosowanie leków produkowanych przez te koncerny (które nie musiałyby być ani najlepszymi lekami w danym przypadku, ani najtańszymi), a więc:
- lekarze, w jeszcze większym niż teraz stopniu, zostaliby uzależnieni i skorumpowani przez zatrudniające ich firmy farmaceutyczne, tym samym staliby się sprzedawcami leków, a nie lekarzami (chodziłoby o to by leczyć i sprzedawać, a nie wyleczyć pacjenta by leków już nie brał),
- wystąpiłby konflikt interesów, pomiędzy etyką lekarską (zawodową), a interesem ekonomicznym medyka, który byłby całkowicie uzależniony od koncernu, który posiada szpital, zatrudnia jego personel i jednocześnie produkuje i sprzedaje leki,
- monopolizacja lub oligopol na rynku medycznym wspierałby monopolizację rynku farmaceutycznego (prywatne, małe firmy farmaceutyczne nie mogłyby się przebić na rynek z własnymi, czasem lepszymi produktami, ponieważ żaden lekarz by ich nie przepisywał i nie stosował!).
Jak widać, teoria prywatnego rynku medycznego brzmi pięknie, ale w praktyce zrealizowanie wolnościowych postulatów, bez jakichkolwiek regulacji, w tym przypadku, mogłoby nawet pogorszyć sprawę (różnica byłaby taka, że pacjenci byliby dojeni przez prywatne koncerny, a nie przez państwo).
Innymi słowy, jeśli już myśleć o prywatyzacji sektora opieki zdrowotnej, to należałoby ją przeprowadzić w ściśle określonych warunkach, przy ściśle określonych regulacjach i obostrzeniach. Co oczywiście wymagałoby sporej liczby pracowników administracji i urzędników. Co z kolei prowadziłoby do patologii korupcyjnych… Prawda, że omawiane zagadnienie nie jest takie proste?
Ten przykład ma jedynie zobrazować, iż w warunkach wolnego rynku, podmiot który nie stosuje się do zasad wolnego rynku, jest uprzywilejowany. I wygrywa. Zniewalając ostatecznie tenże rynek.
Dlatego, jeśli państwo wpuszcza do swojej gospodarki podmioty zagraniczne, które są dotowane przez inne państwa, wówczas musi liczyć się z tym, że szkodzi własnemu rynkowi i wystawia własną gospodarkę na pastwę „agresora”.
Tak właśnie Amerykanie i Europejczycy zaczęli przegrywać z Chińczykami na niwie gospodarczej i technologicznej. W ramach idei „wolnego rynku” (która sprzyjała amerykańskim, bogatym koncernom), do obrotu na nim dopuszczono kontrolowane przez komunistyczne władze, chińskie przedsiębiorstwa i pracowników. Efekt jest taki, że Chińczycy przez lata (dzięki licznym państwowym funduszom przeznaczanym na szpiegostwo gospodarcze) okradali prywatne amerykańskie firmy z technologii i know how. Dzięki państwowemu wsparciu, stworzyli własne ośrodki naukowe, które zaczęły przerabiać i ulepszać ukradzione technologie, a ostatecznie tworzyć własne. Sterowany centralnie system gospodarczy Chińskiej Republiki Ludowej zaczął wykorzystywać wszystkie słabości mniej lub bardziej wolnych gospodarek demokracji zachodnich i zyskał przewagę. Dzięki temu, że Chińczycy sami nie stosowali się do odgórnie ustalonych reguł. Dla przykładu, Pekin, poprzez dotowane państwowo spółki, wykupywał przedsiębiorstwa na terenie Europy, a następnie ściągał technologię i produkcję na teren Chin. W chińskich rękach skończyły swój żywot francuskie firmy produkujące maszyny rolnicze, czy choćby szwedzka firma motoryzacyjna Saab (gdzie chińczycy chcieli pozyskać głównie technologie dot. nowoczesnych myśliwców, jednak Szwedzi w porę się opamiętali, podzielili firmę i sprzedali tylko komponent motoryzacyjny, wyciągając dokumentację lotniczą poza sprzedawaną część firmy).
Przy czym np. Amerykanie dali się tak „ogolić” nie dlatego, że są strażnikiem i wzorem wolnościowych i demokratycznych wartości, a dlatego, że interes państwowy rozjechał się z interesem prywatnych koncernów. W efekcie aparat państwowy USA nie przypilnował spraw, które winien przypilnować, a zainteresowane tylko kwestią zysków koncerny, nie były nastawione na obronę amerykańskiego interesu narodowego kosztem własnych zysków. Szerzej to zagadnienie opiszę w swojej książce.
Wolny rynek sprawdza się w warunkach lokalnych, a nie globalnych.
Wyżej przedstawione zagadnienia jasno dowodzą, iż całkowite otwieranie własnego rynku jest jak zapraszanie wilków do zagrody owiec. Zresztą Polska gospodarka doskonale pamięta zarówno balcerowiczowskie „reformy” i późniejszą dziką prywatyzację lat 90-tych, jak również niemiecko-francusko-brytyjską ekspansję gospodarczą na nasz rynek, jaka miała miejsce po roku 2004 (wejście do UE). Skutki tego wszystkiego odczuwamy do dziś. Dla bezpieczeństwa państwa i jego obywateli, nie jest bez znaczenia, czy polski konsument myje zęby polską czy niemiecką szczoteczką do zębów. Czy płaci za rachunki telefoniczne polskiej, czy też zagranicznej firmie. A zwłaszcza nie jest bez znaczenia, gdy płacimy za prąd, gaz lub wodę polskiej, czy zagranicznej firmie (zagranicznej, w sensie w rękach zagranicznego kapitału). Nie jest również bez znaczenia (jak twierdzi np. JKM), czy polska armia jeździ produkowanymi w Polsce czołgami, czy też używa sprzętu produkowanego za granicą. W kwestiach bezpieczeństwa państwa (a więc także bezpieczeństwa gospodarki), niska cena nie jest i nigdy nie była czynnikiem najważniejszym. Ponieważ nawet, jeśli w danym okresie, panują reguły wolnego rynku (np. w całej Europie), to gdy dochodzi do kryzysu lub konfliktu zbrojnego, te reguły są natychmiast ograniczane. I wówczas może okazać się, że w momencie zagrożenia bezpieczeństwa państwa, polska armia nie może pozyskać amunicji i części zamiennych do czołgów, polskie miasta nie mają prądu, a polski obywatel nie ma nawet czym podetrzeć sobie… Nosa (bo wszystko importujemy zza granicy, lub kupujemy od zagranicznych koncernów). Należy jeszcze raz podkreślić, że kapitał ma narodowość. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z relacjami międzypaństwowymi.
Dlatego na międzynarodowym rynku, państwowy rynek i gospodarka winny być pod nieustanną i ścisłą ochroną aparatu państwowego. I tak rzeczywiście jest, jeśli chodzi o wszystkie poważne państwa (USA, Niemcy, Francja, Wielka Brytania etc.etc.). Największym chińskim sukcesem nie jest to, że Chiny, m.in. dzięki zagranicznym inwestycjom, stały się największym producentem świata i dzięki temu napędziły swoją gospodarkę. Ten sukces polegał na tym, iż Komunistyczna Partia Chin ani na chwilę nie zrezygnowała z regulacji i obostrzeń związanych z zagranicznymi udziałami w chińskim biznesie. Na chińskim rynku, chińskie fabryki zatrudniające chińskich pracowników produkują zachodnie produkty na licencjach (to oczywiście duże uproszczenie, ale to w skrócie wygląda). Jednak zagraniczne produkty są przeznaczone niemal w całości na eksport. Natomiast sami Chińczycy jeżdżą chińskimi podróbkami mercedesa i myją zęby chińskimi szczoteczkami do zębów zakupionymi w cenach po cenie chińskiej cenie rynkowej. Tymczasem Polacy pracują w zachodnich firmach położonych na polskim terytorium, otrzymują polskie wynagrodzenie (polskiej wysokości i w polskiej, słabszej walucie) i kupują zachodnie produkty często po cenach zachodnich lub droższych. A podatki ze sprzedaży produktów produkowanych na terytorium Polski, są odprowadzane albo w państwach zachodnich, albo w ogóle (raje podatkowe). Można powiedzieć, że GDYBY PANOWAŁ UCZCIWY WOLNY RYNEK to te patologie w Polsce by nie występowały. Problem jest w tym, że Warszawa nie ma jak wymusić na Berlinie, Paryżu, Waszyngtonie, Moskwie czy Pekinie, by te stosowały się uczciwie do zasad wolnego rynku i nie wykorzystywały „polskiej gościnności”. Realia są takie, że albo państwo broni swojego rynku i gospodarki, albo zostaje uzależnione i podporządkowane na płaszczyźnie ekonomicznej (Chiny podaję tutaj jako przykład państwowej obrony rynku wewnętrznego, a nie jako przykład doskonałości tego wewnętrznie regulowanego rynku, który sam w sobie jest w mojej ocenie patologiczny).
Wolny rynek to idea, której korzyści możemy doświadczyć tylko stosując jej reguły w zamkniętych warunkach. Tylko w sytuacji, gdy istnieje odgórny strażnik pilnujący przestrzegania tych reguł. W międzypaństwowych warunkach nie ma powodu, by najsilniejszy hegemon, nie wykorzystywał swojej przewagi, zniewalając globalny rynek (Amerykanie przykładowo użyli do tego mechanizmów finansowych oraz dolara, Niemcy – Unii Europejskiej i euro).
Inaczej sytuacja przedstawia się, jeśli chodzi o regulowanie gospodarki wewnątrz jednego państwa. Tutaj można sobie wyobrazić taką sytuację, iż aparat państwowy (strażnik) posiada zbieżność interesów ze społeczeństwem i własnym rynkiem. I może być na tyle silny by stworzyć warunki wolnego rynku wewnątrz państwa oraz egzekwować przestrzeganie tych reguł. Wówczas rzeczywiście jest szansa na to, iż rynek wewnętrzny tegoż państwa, jak również jego obywatele, doświadczą wszystkich korzyści wymienianych jednym tchem przez wolnościowców.
I w mojej opinii, tylko taki ograniczony, jeśli chodzi o zasięg, zakres wolnego rynku ma współcześnie prawo bytu. Państwo winno jak najmniej ingerować w gospodarkę wewnętrzną, jednocześnie do jego obowiązków należy obrona tejże gospodarki przed czynnikami zewnętrznymi, które mogłyby zaburzyć balans oraz zniszczyć wolny rynek. Niemożliwe jest jednak pełnienie tej roli w ramach promowanego przez niektórych hasła „państwa minimum” w rozumieniu: minimum administracji, policja, wojsko i sądy. To mrzonka. Państwo musi posiadać aparat zdolny do analizy różnych czynników ekonomiczno-gospodarczych oraz do przeprowadzania na podstawie tych analiz stosownych interwencji. Czy to poprzez wprowadzanie ochronnych regulacji prawnych czy też poprzez konkretne, fizyczne działania polityczne promujące i wspierające rodzimych przedsiębiorców (bo tak robią wszyscy inni). Często kontrakty na rynku międzynarodowym mają bowiem charakter wiązany. Np. „Wy wpuścicie na rynek nasze firmy, a my, jako państwo damy Wam to i to” (np. wyślemy żołnierzy na misję stabilizacyjną ONZ, lub cokolwiek innego niezwiązanego nawet z biznesem). Warto też zainwestować w służby, by te w ramach swoich kompetencji prowadziły biznesy na obcych rynkach i przejmowały wpływy na strategicznych polach gospodarczych. Tak powinno działać poważne, silne państwo. I tak zresztą takie kraje działają, a ofiarami są Ci, którzy w ramach idei (jak wolny rynek) otwierają się i niejako prowokują wręcz do gospodarczej agresji.
EKONOMIA i „EKONOMIA”
Współczesny świat nie ma wiele wspólnego z ideą wolnego rynku („wspólnego rynku” owszem, ale nie wolnego). Jednocześnie podobnie sprawa ma się z zasadami ekonomicznymi. Podstawowe teorie ekonomiczno-gospodarcze, jakimi posługują się wolnościowcy (w tym ja sam), są prawidłowe. I działają. Problem tylko w tym, iż działają one w skali mikro (na przykładzie jednostki, rodziny lub przedsiębiorstwa). Podstawowa zasada mówiąca o tym, iż jeśli wydatki przekraczają przychody, to podmiot zmierza ku bankructwu jest adekwatna do normalnej sytuacji gospodarczo-ekonomicznej. Tymczasem światowy system finansowo-ekonomiczny nie jest normalny. Jest wręcz tak daleki od normy, że współcześnie, w skali makro, im więcej wydajemy, tym bardziej poziom długu państwowego maleje.
Podstawowe zasady ekonomiczne, oparte o matematykę i logikę, nie mają więc tutaj zastosowania. Przedsiębiorca, rodzina czy obywatel nie dysponują drukarką pieniędzy. W przeciwieństwie do państw.
Oczywiście należy w tym miejscu wyjaśnić, iż poziom długu mierzony jest w ujęciu procentowym, jako stosunek wysokości długu do wartości PKB. Innymi słowy, nawet jeśli nominalny dług rośnie (np. z 1 miliarda do 2 miliardów), to w sytuacji gdy wskaźnik PKB również rośnie (np. z 10 miliardów do 25 miliardów) wówczas poziom długu spada (z 10% do 8%). Tak właśnie wygląda walka rządu z długiem. Realnie, rząd co roku zadłuża państwo na coraz większe kwoty (co widać choćby po corocznym deficycie), jednak w praktyce może chwalić się obniżeniem poziomu długu, ponieważ wartość PKB polskiej gospodarki rośnie z roku na rok proporcjonalnie szybciej. Gdyby jednak nastąpił kryzys i gospodarka by się skurczyła, wówczas poziom zadłużenia państwa poszybowałby niebezpiecznie w górę i to nawet w sytuacji gdyby państwo się już więcej nie zadłużało (tak się stało m.in. w Portugalii, czy Grecji o czym pisaliśmy we wcześniejszych analizach).
Warto wskazać tutaj kilka wykresów odwzorowujących rzeczywistą sytuację:
Dzieje się tak m.in. dlatego, że równocześnie rośnie PKB kraju. Przy czym w latach 2017-2018 wzrost PKB znacznie przyśpieszył, w 2017 roku poziom wzrostu wyniósł 4,6% , a w 2018 aż 5,1% (w stosunku do zaledwie 2,9% w 2016 roku):
Z powyższego można wyciągnąć wniosek, iż tradycyjne postrzeganie ekonomii, przedstawiane przez wolnościowców sprawdza się znakomicie, a wyciągane przez nich wnioski są prawidłowe. Jednak nie jest tak do końca.
Obecny system pieniądza fiducjarnego, jak również olbrzymie zadłużenia państw wymuszają na rządzących i finansistach stosowania rozmaitych sztuczek w celu utrzymania wzrostu gospodarczego i oddalenia widma bankructwa. Długi są w tej chwili na tak wysokich poziomach, iż niemożliwością jest ich spłacenie (zwłaszcza w przypadku takich krajów jak Japonia, USA, Francja, Włochy, ale i wielu innych bowiem nawet 40 czy 50-cio % dług w stosunku do PKB jest długiem ogromnym w relacji do budżetów poszczególnych państw).
Opodatkowanie społeczeństw jest w państwach najbardziej zadłużonych również niezwykle wysokie. Co za tym idzie, istnieje już niewielki margines na dalsze podwyższanie podatków w celu spłacania długów, ponieważ zbyt wysokie opodatkowanie grozi kryzysem gospodarczym i upadkiem przedsiębiorczości, a więc i gospodarek. Przy tak wysokich długach, skończyłoby się to bankructwami państw. Innymi słowy, długi nie zostałyby zwrócone. A przecież chodzi o to, by dłużnika doić, ale nie zagłodzić na śmierć.
Specjaliści z finansów i ekonomii wymyślili więc ciekawy sposób niwelowania długów, który nie pozwala państwom zbankrutować. Tym sposobem jest inflacja. Innymi słowy wzrost cen. Relacja między inflacją, a zadłużeniem jest dosyć prosta, ale najlepiej zobrazować ją na przykładzie.
W 2000 roku Państwo A dysponuje gospodarką o wielkości PKB równej 10 mld. Przy takim PKB, za pomocą systemu podatkowego, Skarb Państwa uzyskuje np. 1 mld. Rozrzutny rząd postanawia jednak wydać w tym roku aż 2 mld. Tym samym zadłuża państwo na 1 mld, co w relacji do PKB daje 10%-wy poziom zadłużenia. By spłata długu (i odsetek) nie była tak uciążliwa i obciążająca dla budżetu, rząd doprowadza do realnego wzrostu cen o 100% (przykład skrajny, ale chodzi o obraz i mechanizm). Z tegoż powodu, PKB państwa (liczonego m.in. wg wysokości konsumpcji) wzrasta do 20 mld (to oczywiście duże uproszczenie). Z 20 miliardowej gospodarki, rząd ściąga do Skarbu Państwa w następnym roku aż 2 mld w postaci podatków (konsumpcyjnych jak VAT czy akcyza, dochodowych i innych). Wszystko to bez podwyższania podatków! Tym samym poziom długu w 2001 roku maleje do 5% PKB, a dla rządu dysponującego 2 miliardami, dług w postaci 1 miliarda i odsetek nie stanowi już takiego problemu do spłaty. Rząd może w tej sytuacji spłacić dług, lub przeznaczyć nadwyżkę na inne potrzeby (jak inwestycje w infrastrukturę lub socjal).
Powyższy przykład oczywiście nie uwzględnia wielu czynników, tj. to, czy dług jest w walucie krajowej czy zagranicznej oraz to, jaki wpływ będzie miała inflacja na gospodarkę w odniesieniu do państwowego eksportu i importu. Dla niniejszego wywodu nie ma to jednak takiego znaczenia.
Niemniej najważniejszy wniosek jest taki, że poprzez inflację, państwa mogą niwelować skutki olbrzymiego zadłużenia. Dlatego też obserwujemy na świecie, niekończący się wyścig inflacji z zadłużeniem. Przy czym realna inflacja jest dużo wyższa, niż ta ukazywana oficjalnie (zaobserwujemy ceny w polskich sklepach na przestrzeni ostatnich 4 lat, czy naprawdę produkty zdrożały średnio jedynie o wskazywane oficjalnie 2,1%?).
Jednocześnie należy pamiętać, że obecny system finansowo-ekonomiczny zezwala na sztuczne pobudzanie inflacji na wiele różnych sposobów. Jednym z nich jest np. dodruk (wygenerowanie) pieniądza przez banki centralne. W Polsce jest jednak ten problem, iż rząd nie może zadłużać państwa poprzez sprzedaż obligacji państwowych dla Narodowego Banku Polskiego. Jest to zakaz konstytucyjny. Innymi słowy. Jeśli Amerykanie potrzebują więcej dolarów, sprzedają obligacje dla FED-u (System Rezerwy Federalnej). Gdy państwa strefy euro mają problem z finansami, wówczas ECB (Europejski Bank Centralny) dodrukowuje euro i skupuje obligacje tych państw, lub nawet toksyczne papiery dłużne z komercyjnego rynku bankowego (ratując w ten sposób np. włoski system bankowy). Gdy Polska potrzebuje dodatkowego finansowania, musi zadłużyć się u podmiotów trzecich (NBP nie może wydrukować złotówek i bezpośrednio zakupić obligacji państwowych, wspierając jednocześnie budżet państwa). Ta uprząż nałożona na polskie władze sprawia, iż Polska nie jest do końca władna w zakresie dysponowania własną walutą (ma to swoje dobre, ale i złe strony – to nie jest temat tego artykułu).
Niemniej, obsługa już narosłego długu publicznego Polski jest kosztowna i obciąża budżet. Dalsze zadłużanie państwa pogarsza jedynie problem. Z drugiej strony, zaciskanie pasa nie jest popularnym hasłem wśród wyborców. Dlatego rządy (w tym polski) stawiają na inne rozwiązanie. Np. podnoszą płace minimalne. W ten sposób wymuszając odgórnie wzrost cen (wzrost płac = wzrost kosztów wytworzenia towaru/usługi = wzrost ceny, a tj. inflacja). Wzrost wynagrodzeń oraz cen (inflacja), oznacza wzrost dochodów podatkowych, bowiem od każdej ceny netto, rząd pobiera np. 23% VAT-u. Im cena wyższa, tym ściągnięta kwota podatku również będzie wyższa. Tym więcej pieniędzy będzie w budżecie państwa (dodać należy do tego np. większe kwoty z podatku dochodowego od wynagrodzeń). Rosnąć będzie również wskaźnik PKB z uwagi na to, że wzrośnie wartość konsumpcji. Jeśli PKB rośnie dodatkowo również ze względu na tzw. rozwój gospodarczy, to poziom zadłużenia państwa będzie malał nawet, jeśli rząd będzie się dalej zadłużał (to zależy oczywiście od tego, jak wysoki będzie deficyt). W naszym przykładzie roczna inflacja wyniosła aż 100%, co w rzeczywistości mogłoby doprowadzić do katastrofy gospodarczej. Jednak przy rocznej inflacji rzędu kilku %, po 20-30 latach dług zaciągnięty trzy dekady wcześniej stanie się śmiesznie niski i łatwy do spłacenia.
Wystarczy odnieść się do porównania historycznego. Dług zagraniczny PRL-u z 1981 roku w wysokości 25,5 mld USD, okazał się nie do udźwignięcia dla rządu gen. Jaruzelskiego. PKB Polskiej Republiki Ludowej wynosiło wówczas ok. 53,6 mld USD. Na koniec 2018 roku, polskie PKB wyniosło blisko 856 mld USD. W ustawie budżetowej zaplanowano wówczas dochody budżetowe na 2019 rok w wysokości prawie 388 mld złotych, czyli ok. 100 mld USD. Jak widać, gdybyśmy dziś mieli spłacać długi zaciągnięte za Gierka, bylibyśmy w o niebo w lepszej sytuacji niż w rzeczywistości (cały dług publiczny wyniósł na koniec 2018 roku ok. 420 mld USD).
Inflacja cen, a także znaczny wzrost gospodarki sprawiły, że wartości sprzed 50 lat nie robią dziś na nas żadnego wrażenia.
Te wszystkie porównania mają ukazać jedną rzecz. Głównym celem systemowego podnoszenia poziomu płac nie jest tylko zwiększenie dochodów budżetowych z tytułu podatków, ale wywołanie inflacji, która obniży realną wartość publicznego długu (choć nominalnie pozostanie on taki sam). Dzięki inflacji, PKB wzrośnie, a więc procentowy poziom zadłużenia zmaleje. Zwiększą się również nominalnie dochody budżetowe do Skarbu Państwa. Efekt? Rząd będzie miał dodatkowe środki na programy rozdawnicze, jak również będzie mógł zaciągać dalsze kredyty bez narażania się na przekroczenie progów konstytucyjnych (55 i 60% zadłużenia w relacji do PKB). Dzięki dodatkowym środkom, rząd będzie mógł stymulować konsumpcję poprzez wypłacanie obywatelom programów socjalnych. Dzięki temu zyska poparcie i zwiększy szansę zwycięstwa w kolejnych wyborach, jak również sztucznie nakręci wzrost PKB. Co również przełoży się na wzrost wpływów podatkowych. To jest pobudzanie wyścigu inflacji z długiem, który to wyścig obserwujemy praktycznie wszędzie na świecie. Wyścig ten może trwać niemal w nieskończoność, dlatego długi publiczne USA, Japonii, Chin i innych liczone są w bilionach dolarów, a mimo to, wszędzie mamy do czynienia z prosperity.
Zjawisko to działa zresztą nie tylko w skali makro (państwowej), ale i mikro (jednostkowej). Jeśli zaciągnęliśmy 20 lat temu kredyt, to dzięki wzrostowi wynagrodzenia, kredyt ten staje się dla nas mniej uciążliwy. Oczywiście wszystko to dzieje się kosztem tych, którzy oszczędzają. Ludzie stosujący się do „normalnych” zasad ekonomicznych, oszczędzający do przysłowiowej skarpety, są zwyczajnie okradani. To co dziś schowają do materaca, za 20 lat straci znacznie na wartości. Zamiast samochodu, będą mogli za tą samą kwotę kupić sobie co najwyżej toster. Tak działa system stworzony przez światową finansjerę. To system dla cwaniaków.
Sprawa wygląda dokładnie to samo, w skali państwa. System promuje tych co się zadłużają i wydają pieniądze, kosztem tych, którzy oszczędzają. Dlatego propozycje, by Polska zaczęła oszczędzać (zwiększanie rezerw walutowych, skupowanie obligacji) są propozycjami logicznymi z punktu widzenia „normalnej” ekonomii, ale wręcz szkodliwymi z punktu widzenia realnych mechanizmów światowego systemu finansowo-ekonomicznego. Oszczędności bowiem tracą na wartości. Liczą się tylko aktywa tj. złoto (dlatego od kilkunastu lat np. Rosjanie i Chińczycy skupują złoto, co zresztą zrobił również ostatnio rząd polski, podwajając polskie rezerwy złotego kruszcu).
Na dzień dzisiejszy, zadłużanie zwyczajnie się opłaca… Za wydrukowany, nic nie warty papier można wybudować drogi, mosty, lotniska, kupić F-35 i rozdać ludziom pieniądze na socjal. Pytanie, czemu z tego nie korzystać, skoro za 20 lat długi same znikną? No właśnie. Czy tak się rzeczywiście stanie?
Cała ta polityka inflacyjna rządu, w normalnych warunkach, powinna również skutkować negatywnie (osłabienie waluty, wycofywanie się inwestorów etc.etc.). Jednak jak już wielokrotnie tutaj podnosiłem, nie żyjemy w normalnych warunkach ekonomiczno-gospodarczych. Kraje oceniane są m.in. poprzez system ratingowy. Na który największy wpływ mają amerykańskie agencje. I tu objawia się trudno dostrzegalna, nic nie kosztująca Amerykanów, ale niezwykle istotna „pomoc” dla Polski (której w każdej chwili mogą nas pozbawić). Polska gospodarka i waluta od lat są stabilne i posiadają wysokie oceny ratingowe. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że wszyscy wokół zadłużają się i pobudzają sztucznie inflację jeszcze bardziej niż Polska. Również dlatego, że amerykańskie instytucje wspierają ratingi dotyczące Polski. Co to konkretnie daje? Lepszy rating (lub zakwalifikowanie do krajów rozwiniętych, a nie rozwijających się) oznacza większe bezpieczeństwo spłaty obligacji. To z kolei obniża poziom oprocentowania państwowych obligacji. To pozwala Polsce emitować obligacje i sprzedawać je po niższych kosztach. W efekcie rząd Polski może rolować dług. Oszczędzając na różnicy. Wygląda to w ten sposób, iż Polska wykupuje dawniej wyemitowane obligacje od których płaci wysokie odsetki, a następnie sprzedaje nowe, niżej oprocentowane papiery dłużne. To sprawia, że obsługa długu (wysokość spłacanych odsetek) maleje. I rząd posiada więcej środków w budżecie. I tak, pomimo tego, że nominalnie dług Polski rośnie (co wskazywałem na powyższych wykresach), to odsetki od tego długu maleją! W 2016 roku Polska zapłaciła 32,1 mld zł odsetek. W 2017 roku, było to już 29,6 mld zł. W 2018 roku koszt obsługi długu publicznego jeszcze bardziej zmalał, tj. do kwoty 29,5 mld zł. Oczywiście na dług publiczny składa się zarówno dług krajowy jak i zagraniczny. Na wysokość odsetek mają również wpływ nie tylko ratingi, ale i poziom stóp procentowych w danym kraju.
Dochodząc do sedna problemu. W dzisiejszym, nienormalnym świecie, najlepiej gospodarką państwa nie pokieruje ten, kto najlepiej zna się na gospodarce i ekonomii. Najlepszy będzie ten, kto będzie wiedział jak i kiedy zostanie rozwiązany problem zadłużenia publicznego na całym świecie.
Cała ta gonitwa inflacji z długiem może zakończyć się na 3 sposoby:
- nastąpi kryzys, długi osiągną niebotyczne poziomy, wierzyciele będą chcieli odzyskać pieniądze wobec czego państwa (dłużnicy) ogłoszą bankructwa,
- nastąpi kryzys, wierzyciele będą chcieli „ostrzyc owce” (jak wiele razy w historii), wobec czego w ramach odzyskiwania długów sięgną po aktywa (majątek) lub wymuszą dla siebie koncesje (np. ustawowe zwolnienia podatkowe, wymuszą własne prawa lub pozycje polityczne),
- nastąpi kryzys, a dłużnicy przy widmie bankructw, ogłoszę „reset” (wyzerowanie) długów.
Dopiero wówczas, gdy dowiemy się z jakim scenariuszem będziemy mieli do czynienia, będzie można ocenić, czy współczesne zadłużanie państw i realizowanie wyścigu inflacja/dług było korzystne na danym etapie historii czy też nie. Oczywiście wszystko też zależy od sytuacji danego państwa. Sytuacji Polski jest w miarę komfortowa z tegoż względu, że nasza gospodarka jest dość spora, a poziom długu wcale nie największy. Więc takie tąpnięcie jak w 2008 roku nie dotknęło nas tak, jak Portugalii, Irlandii czy Grecji. Państw o „płytkich” gospodarkach (małe PKB) z relatywnie wysokim poziomem zadłużenia (który poszybował w górę, gdy PKB spadło). Dlatego też możemy być niemal pewni, że jeśli kryzys związany z zadłużeniem dotknie w końcu i naszego kraju, to zapewne spotka to też inne, znacznie ważniejsze gospodarki globu. Nie jesteśmy więc narażeni na scenariusz grecki (czyli wysypanie się gospodarki, kiedy inni sobie radzą) tak jak np. Hiszpania, której dług sięga już ok. 100% PKB.
CZYM TO SIĘ SKOŃCZY?
W scenariuszu bankructw państw, jeśli bankructwa te nastąpią w jednym czasie (co jest wysoce prawdopodobne z uwagi na powiązania gospodarcze i globalizm ekonomiczny), to najprawdopodobniej dłużnicy zawrą porozumienie dotyczące resetu wszystkich długów. Wówczas wierzyciele (kimkolwiek by oni nie byli) zwyczajnie stracą. Ponieważ długi nie zostaną zwrócone, a uzależnieni dotychczas dłużnicy zostaną niejako uwolnieni od zależności. Dlatego finansjerze nie zależy wcale na bankructwach i gospodarczym katharsis. Najlepiej, by system ciągłego zadłużania i spłacania odsetek trwał. W 2008 roku przeznaczono ogromne sumy na ratowanie zepsutego systemu i nie pozwolono by upadli ci, którzy byli „za wielcy żeby upaść”. Od tego czasu minęło 11 lat i przez ten czas, mimo narastania problemów stojących za kryzysem, nie stało się jak dotąd nic istotnego w światowej gospodarce i finansach (choć na wielu płaszczyznach, zegar tyka).
Z logicznego punktu widzenia, finansjera (banksterka, lub jakkolwiek inaczej tego nie nazwać) w momencie kryzysu będzie chciała się najbardziej obłowić (jak zwykle). Bowiem ten, kto dysponuje kapitałem w czasach biedy, za bezcen może wykupywać majątek i wpływy. Ceny są wówczas znacznie zaniżone, a ten kto posiada żywą gotówkę, może czuć się jak na wyprzedaży (dlatego w czasie kryzysu powstają największe majątki i bogaci jeszcze bardziej się bogacą).
Tak wielokrotnie bywało w przeszłości, różnica między przykładami historycznymi, a współczesnością jest jednak taka, że w chwili obecnej zadłużenie dotyczy większości dorosłych osób i niemal wszystkich podmiotów publicznych (gminy, państwa). Innymi słowy, jeśli kryzys dotknie dłużników, wówczas będzie to dotyczyć interesów całego niemal społeczeństwa.
Każdy australijski farmer wie, że można strzyc na raz tylko jedną owcę. Bieganie z golarką po całej zagrodzie wypełnionej setkami zwierząt, grozi stratowaniem. Oczywiście farmera, a nie owiec. Trzeba wybierać sztuka po sztuce.
Ewentualny upadek systemu finansowego grozi w tej chwili społeczną rewolucją i buntem przeciwko bankom. W takich warunkach naciski społeczne na elity polityczne mogą być tak wielkie, że żadna łapówka nie przekona polityków do wywłaszczania obywateli z ich majątków (co innego „ogolić” samych frankowiczów, a co innego jak problem dotknie wszystkich).
Nie chcę tutaj wróżyć z fusów i przewidywać jaki scenariusz zaistnieje w przyszłości, jednak nie sposób zakładać, iż ludzie zarządzający światowymi finansami nie widzą powyższych zagrożeń. Nie dziwi mnie więc, iż odwlekają moment kryzysu jak tylko mogą. Metoda wyścigu inflacji z długiem pozwala zachowywać kontrolę nad dłużnikami, podtrzymując ich jednocześnie przy finansowym życiu. Inflacja i kolejne kredyty są jak narkotykowa kroplówka. Społeczeństwo, korzystając z prosperity, jest niczym w śpiączce. Jednocześnie w interesie samych rządów, które chcą utrzymać się u władzy, jest sięganie po pożyczki i (możliwie najmniej zauważalnie) do kieszeni podatników w celu przekupywania wyborców.
MITY I ŻYCZENIOWOŚĆ W ŚRODOWISKU WOLNOŚCIOWYM
Dotychczasowa argumentacja miała dowieźć, w jakiej bańce mitów i życzeniowości znajdują się niektórzy, ci mniej świadomi, zwolennicy liberalnej gospodarki.
Jeśli w duchu idei wolnego rynku, „wolnościowiec” zabierze swój cały towar i gotówkę, a następnie pójdzie do dzielnicy w strefie „no-go”, gdzie grasują bezkarnie złodzieje i mordercy, to jego straganowy handel na ulicy zakończy się wraz z pierwszym klientem. Wówczas za sukces będzie można uznać fakt, iż tego rodzaju amator handlu na wolnym rynku ujdzie z życiem.
Co innego, gdy ten sam jegomość pójdzie handlować na centralny skwer dobrze zarządzanego miasta. Gdzie skuteczna prewencja policji lub straży miejskiej zapobiega łamaniu praw, reguł i zakłócania porządku lub bezpieczeństwa. Takim dobrze zarządzanym miastem może być oczywiście państwo. Jednak w relacjach z innymi państwami (które np. nie preferują zasad wolnego rynku) handlarz zdany jest na łaskę lub niełaskę obcych sił. Chyba, że jego państwo jest na tyle silne by chronić interesów własnych obywateli stosując w pewnym zakresie interwencjonizm i budując swego rodzaju „bańkę” ochronną.
Tym samym, mitem jest teza, iż rynek/gospodarka poradzą sobie lepiej bez aparatu państwowego. Jest wręcz przeciwnie. Im państwo jest silniejsze, tym jego wewnętrzny rynek może stać się bardziej sprawiedliwy, konkurencyjny i wolny. Bo wówczas każdy musi przestrzegać narzuconych z góry reguł gry.
Polska, ani żaden inny kraj nie istnieje w próżni. Całkowite otwarcie rynku zwyczajnie naraża go na ingerencję z zewnątrz. I to wcale nie taką uczciwą, wolnorynkową, a właśnie na taką wspieraną przez państwa-rywali, czy światowe koncerny dążące do stworzenia globalnych monopoli. Utopią jest zakładanie, że otwierając całkowicie rynek, administracja państwowa okaże się w 100% odporna na korupcję i nie dopuści do zniszczenia tegoż rynku przez kapitał zagraniczny (czy to państwowy czy prywatny). Wprowadzenie postulatu całkowitego wolnego rynku, otwartego na zagraniczny kapitał, jest de facto wprowadzeniem koncepcji globalistów. Sprzyjających monopolizacji rynkowej przez międzynarodowe koncerny. W tym zakresie walka Janusza Korwina-Mikke z „globciami” wydaje się być iluzoryczna. Pod szczytnymi hasłami, kryją się idee sprzyjające wprowadzeniu globalizacji, monopoli lub oligopoli koncernów międzynarodowych. Co nie może być w interesie konsumenta, ponieważ posiadające nieograniczone środki finansowe korporacje, przy braku skrępowania, zawsze będą wykorzystywać słabości rynku, zniewalając go.
Najważniejsza niska cena?
Jednocześnie szkodliwą dla bezpieczeństwa rodzimej gospodarki jest teza, że dla konsumenta nie ma znaczenia czy kupuje towar krajowy czy zagraniczny, a najważniejsza jest niska cena. Tej głupiej teorii przeczą działania władz francuskich, niemieckich czy chińskich. Na rynkach tych państw promuje się produkty krajowe. Nie tylko poprzez systemy podatkowe, ulgi, dotacje, finansowe wspieranie państwa, ale i poprzez promowanie odpowiedniej postawy konsumenckiej wśród obywateli. Chińczycy, jako państwo komunistyczne, zwyczajnie nie dopuszczają obcych firm do chińskiego konsumenta. Niemcy stosują bardziej wyrafinowane środki. Ich system podatkowy jest niezwykle pobłażliwy dla firm krajowych, natomiast potrafi wręcz „wykurzyć” zagraniczną konkurencję z własnego rynku (przykład Shella sprzed kilku lat, ale znam wiele innych z doświadczenia zawodowego). Francuzi i Niemcy nie wahali się ustanowić praw, zgodnie z którymi, zatrudniony w Polsce kierowca, jadący polską ciężarówką, przewożący polski towar, przejeżdżając przez Niemcy i Francję powinien otrzymać niemiecki lub francuskie wynagrodzenie za ten czas. To zmniejsza konkurencyjność polskich przewoźników, którzy przecież w warunkach wolnego rynku opanowali rynek transportowo-spedycyjny. Każde poważne państwo wspiera krajowy biznes, nie zważając na wartości UE i wolnego rynku. Bo niemiecka gospodarka i niemieckie rodziny utrzymują się z tego, że Polacy kupują niemieckie samochody i niemieckie szczoteczki do zębów. Nawet, jeśli te są produkowane na terenie Polski (zyski netto i podatki i tak trafiają ostatecznie do Niemiec).
Prywatyzacja lekiem na wszystko?
Całkowita prywatyzacja majątku państwowego to również szkodliwy dla bezpieczeństwa państwa postulat. Jak dowodziłem wcześniej, im więcej uzbrojenia jesteśmy w stanie wyprodukować w Polsce w czasie pokoju – tym, w czasie konfliktu, dostawy do naszego wojska będą bezpieczniejsze. Gdy nadchodzi kryzys lub wojna, zasady wolnego rynku są ograniczane. Japonia uderzyła na Pearl Harbour wywołując wojnę z USA, ponieważ Amerykanie odcięli Tokio od dostaw ropy naftowej. Nigdy nie wiadomo, jak w przyszłości będzie wyglądać sytuacja geopolityczna kraju. Dlatego państwo musi kontrolować strategiczne dla funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki zasoby. Takie jak np. energia.
Polski system zdrowotny czy szkolnictwo również nie funkcjonują w próżni. O ile do prowadzenia lekcji wystarczy wynająć pomieszczenie pełniące rolę klasy, o tyle do przeprowadzania zabiegów medycznych niezbędny jest czasem niezwykle drogi sprzęt oraz ogromne zasoby powierzchniowe. Prywatyzacja szkół rzeczywiście nie musiałaby się wiązać z całkowitym przejęciem systemu szkolnictwa przez np. podejrzane fundacje wspierane z zewnątrz w celu prowadzenia wojny kutlurowo-propagandowej. Jednak na zakup szpitala wraz z całym osprzętem, stać by już było tylko nielicznych. Realia są takie, że zapewne w 99% rynek medyczny zostałby przejęty przez koncerny farmaceutyczne.
Także szczytna idea wolnego, prywatnego rynku zostałaby w wielu przypadkach brutalnie skonfrontowana z rzeczywistością. By krytyka była rzetelna, należy w tym miejscu podać inne, konkretne rozwiązanie, które pomogłoby naprawić systemy edukacyjny i zdrowotny. Uważam, że w obu przypadkach pomysł bonów dałby świetne efekty. Które to pomysły są promowane (co cieszy) przez niektórych polityków (w tym zwłaszcza przez Konfederatów wykazujących się większym realizmem).
Dług to wróg
Nie jest również pewne, że dalsze zadłużanie kraju przyniesie tylko negatywne efekty. Gdyby bowiem stało się tak, iż w przyszłości wszystkie długi zostałyby wyzerowane, wówczas największymi zwycięzcami staliby się Ci najbardziej zadłużeni. Ponieważ dług zniknąłby jak za dotknięciem magicznej różdżki, za to wszystko to, co zostało sfinansowane przez ten dług (inwestycje, rozwój gospodarczy etc. etc.) by pozostało. Co zrobiłby każdy z nas, gdyby wiedział, iż za 10 lat wszystkie długi zostaną umorzone? Osobiście poszedłbym do banku i wziąłbym największy kredyt, jaki by mi udzielono. I zainwestował w konkretne aktywa (nieruchomości, fabryki, złoto, etc.etc.). Majątek rodzi pieniądz. Jakikolwiek by on później nie był. Opisywany scenariusz nie jest wcale pewny, ale nie można go wykluczyć. A ponieważ rynek finansowo-ekonomiczny zależy w dużej mierze od finansistów z Wall Street, to czasem warto spoglądać na to, co robią Amerykanie. A ci zadłużają się. Na potęgę. Jak nigdy dotąd. Ktoś może powiedzieć, że USA (jako państwo) również jest celem finansistów (do ogolenia). Nie koreluje to jednak z rzeczywistością. By rządzić światem, oprócz finansów, potrzebna jest realna siła. Hard Power. Najpotężniejszym państwem świata są Stany Zjednoczone. Militarnie, finansowo oraz jeśli chodzi o wpływy. Tak więc USA, jako państwo, to doskonałe narzędzie do wymuszania na innych przyjmowania rozwiązań korzystnych dla finansjery (jeśli przyjmiemy za punkt odniesienia teorię, w której to finansjera rządzi światem). Nikt rozsądny nie łamie swojego najlepszego miecza w drodze na wojnę. Innymi słowy USA, rozumiane jako najpotężniejsze narzędzie nacisku, musi wyjść z każdej sytuacji (również tej gospodarczej, kryzysowej) jako najsilniejsze państwo na świecie. Jakiekolwiek teorii spiskowej tutaj nie przyjmiemy, Stany Zjednoczone muszą pozostać największą potęgą. Jest to zgodne z interesami elit politycznych z Waszyngtonu, jak również z interesami finansistów (którzy dzięki USA mają wpływ na cały niemal świat). Osobiście zakładam, że ktokolwiek nie zarządza amerykańską gospodarką – wie co robi i do czego zmierza. Oczywiście należy również pamiętać o zasadzie: „co wolno wojewodzie, to…”. USA ma doskonałą pozycję. Cały kontynent praktycznie na własność. Granice w postaci oceanów. I najsilniejszą na świecie flotę morską. W każdej chwili Donald Trump może powiedzieć: „Nie spłacimy naszych długów i co nam zrobicie?” (co zresztą było już przez niego sugerowane). Polska leży między Niemcami i Rosją oraz nie dysponuje armią zdolną obronić nas przez „postępowaniem egzekucyjnym” ze strony wierzycieli. Jednak gdyby „reset” długów miałby nastąpić w pokojowych warunkach na mocy międzynarodowego układu? W końcu poziomy długu za 2018 rok w USA ( ok. 77%,), Brazylii (88%) Francji (blisko 99%), Japonii (ponad 200%!) czy Włoszech (135%) są olbrzymie. Podobny poziom długu do Polski (49%) mają oficjalnie Chiny (prawie 48%). Ale już Niemcy (62%) czy Indie (68%) są zadłużone bardziej. Co w nominalnych kwotach daje nieporównywalną różnicę.
Podwyższenie płacy minimalnej – cel
Podwyższanie płacy minimalnej służy do zwiększenia wpływów podatkowych. Jest to sformułowanie niepełne. Jak podnosiłem wyżej, głównym, naczelnym celem jest napędzanie inflacji w celu redukcji realnej wartości długu. Przy okazji, tego rodzaju działania mogą zwiększyć wpływy do Skarbu Państwa, jak również być wykorzystane do kampanii wyborczej (hasło: „sprawiedliwych” wynagrodzeń). Oczywiście argumentacja wskazująca na negatywne czynniki tego rodzaju narzędzia na gospodarkę i przedsiębiorców, jest jak najbardziej słuszna. W tym zakresie chodziło mi o wyjaśnienie wszelkich aspektów tego zagadnienia.
USA i UNIA to zło od którego należy uciekać?
W polityce międzynarodowej Polska może lawirować i powinna rozważać alternatywę w postaci Rosji (i Niemiec). Jako, że geopolityka i polityka międzynarodowa to mój „konik”, mitowi temu poświęciłem kilka szeroki analiz. Niemniej, propagowanie idei, jakoby Polska mogła odwrócić się od USA i zawrzeć korzystne układy z Moskwą i Berlinem, należy wrzucić między bajki. Są to teorie nie tylko błędne, ale i szkodliwe dla polskiej racji stanu. Wpisujące się do tego w rosyjską propagandę. Pisząc w olbrzymim skrócie, Polska, żeby móc negocjować z Rosją i Niemcami na równych warunkach, musiałaby być silniejsza od tych państw. I to liczonych łącznie! Berlin zawsze będzie dążył do porozumienia z Moskwą ponad głowami Polaków. W interesie Niemców i Rosjan jest całkowita marginalizacja Polski, jako państwa podmiotowego. Koncepcja budowy osi Berlin-Warszawa-Moskwa jest naiwna. Po co ludziom z Berlina czy Kremla jest dodatkowy partner, który będzie chciał mieć swój udział i swoje interesy w każdym przedsięwzięciu? Tego rodzaju porozumienie mogłoby powstać tylko wówczas, gdyby Polska była na tyle silna by samodzielnie storpedować pomysł osi Berlin-Moskwa. Tylko wówczas, nasi sąsiedzi musieliby się liczyć z naszym zdaniem. Tymczasem realia są inne. Jesteśmy barierą na linii Berlin-Moskwa wyłącznie z uwagi na zakotwiczone tutaj interesy USA. Jak sprawa wyglądała przed 2015 rokiem? Czy stawialiśmy własne warunki Niemcom i Rosjanom? Wykorzystywano nas z każdej strony i torpedowano każdy projekt sprzeczny z interesami Berlina i Kremla. I do takiego stanu wrócimy (jak nie znacznie gorszego), jeśli wyjdą stąd Amerykanie, a jednocześnie Rosjanie nie zostaną pobici przed tym gospodarczo oraz Niemcy nie staną się na powrót wasalem Waszyngtonu. Elity z USA o tym wiedzą. Więc szantażowanie ich poprzez zadzieranie nosa i grożenie „odwróceniem” sojuszy jest komiczne. Polska może negocjować warunki partnerstwa z USA tylko w jeden sposób. Sugerować swoją neutralną postawę w rywalizacji przeciw Rosji, przy jednoczesnym pozostawaniu we wpływach NATO i UE. Możemy podbijać stawkę „włoskim strajkiem”. Amerykanom się śpieszy. Każdy dzień walki z Rosją, to czas i siły stracone w walce przeciwko Chinom. W Polskim interesie jest pozostać w amerykańskiej strefie wpływów, ale nie musimy wcale się śpieszyć, jeśli chodzi o uderzanie w interesy Moskwy. Możemy grać na czas. Odwlekać. Przewlekać. Zadawać pytania, wymyślać przeszkody i hamować działania USA. Bez nas nic w regionie Międzymorza nie zrobią. „Włoski strajk” to właściwa „taktyka” negocjacji z hegemonem, który jest przecież jedynym światowym gwarantem naszej niepodległości i suwerenności. A także bezpieczeństwa względem zapędów Rosji czy Niemiec. Im Amerykanie mocniej rywalizując z Rosją, tym nasza rola rośnie. Tym bardziej Waszyngtonowi może zależeć na czasie. Tym więcej będzie można ugrać zwlekając, bez potrzeby fikcyjnego bluffowania (które jest niezwykle szkodliwe i tylko osłabia pozycję negocjacyjną przy stole).
Przy czym „włoski strajk” winien dotyczyć domen, które są związane tylko i wyłącznie z interesami amerykańskimi. Bowiem np. w zakresie zbrojeń, mobilizacji etc.etc. Polska powinna wręcz przyśpieszyć. Raz, silna i przygotowana na najgorsze armia, daje nam pewne poczucie bezpieczeństwa i możliwość opierania się szantażom. Dwa, Amerykanie potrzebują tutaj silnej i licznej armii. Więc im będziemy silniejsi, tym więcej będziemy mogli żądać w ramach zapłaty.
Pamiętać bowiem należy, że jeśli zagramy va bank stawiając na szali relacje z USA, nie mając przy tym silnych kart, wówczas nie ugramy absolutnie nic. Mogąc przy tym wiele stracić. Lepiej jest, metodą Romana Dmowskiego w Wersalu, przekonać sojuszników, że to w ich interesie jest wzmacnianie Polski pod każdym względem. Stawianie wszystkiego na ostrzu noża, może się bardzo źle skończyć. Bo siła naszego państwa i gospodarki mogą zostać drastycznie zweryfikowane.
POLEXIT JEST MOŻLIWY NA DOBRYCH WARUNKACH?
POLEXIT może być zrealizowany przy korzystnych warunkach dla Polski, wynegocjowanych przez dobrych decydentów i negocjatorów. Ten postulat, ferowany głównie wśród narodowców (i w ich broszurze dotyczącej POLEXITU) ukazuje życzeniowe podejście do spraw międzynarodowych jak również kompletne oderwanie od rzeczywistości przy jednoczesnym zadufaniu i ślepej wierze we własne możliwości. Jeśli ktokolwiek uważa, że w rozmowach międzynarodowych dana umowa/układ/porozumienie zależy wyłącznie od umiejętności negocjacyjnych stron, to nie ma zielonego pojęcia o życiu, biznesie, ani tym bardziej o dyplomacji. I prawdopodobnie nie posiada doświadczenia nawet przy negocjowaniu ceny ziemniaków na pobliskim ryneczku. Siłę i pozycję stron przy stole negocjacyjnym wyznaczają obiektywne uwarunkowania zewnętrzne (np. koszt produkcji ziemniaka oraz zasobność portfela kupującego). Negocjatorzy, dzięki zręczności, mogą jedynie uwypuklić wagę jednych czynników, marginalizując inne. Dobry negocjator to taki, który zna wszystkie atuty i słabości swojej pozycji, jak również pozycji adwersarza. I potrafi je w odpowiedni sposób zaakcentować. Jednak te auty i słabości wynikają z obiektywnej rzeczywistości. Jeśli w interesie Niemiec jest to, by Polska należała do UE i była skrępowana regulacjami unijnymi, a także powiązana i uzależniona gospodarczo od gospodarki niemieckiej, to choćby po stronie polskich negocjatorów znajdował się sam diabeł, to i tak Niemcy zrobiliby wszystko, by ewentualne koszty POLEXIT-u były dla Polski jak najbardziej dotkliwe. Tylko po to, by pokazać nam i innym ewentualnym „uciekinierom”, że to się zwyczajnie nie opłaca. Gdyby dziś Warszawa zadeklarowała POLEXIT, to zarówno Bruksela jak i Berlin wybatożyłyby nas pod każdym względem (politycznym, gospodarczym, finansowym, propagandowym) tak, że obecną wojnę europejskich elit przeciwko rządowi PiS i Polsce, wspominalibyśmy z sentymentem i tęsknotą. Nie trzeba chyba szeroko opisywać zależności polskiej gospodarki od zachodu. Oczywiście każdy kij posiada dwa końce (zachód również korzysta z obecności Polski w systemie unijnym), jednak to my jesteśmy w tym wszystkim graczem znacznie słabszym, który posiada nieporównywalnie gorsza pozycję polityczną, gospodarczą, a także geograficzną. Bowiem Polska nie żyje w próżni. Jeśli za radą narodowców, Polska miałaby się odwrócić od USA, wyjść jednocześnie z Unii, to naszą jedyną alternatywą byłaby Rosja. Pomijając „bogate” polskie doświadczenia z władzami z Kremla, jak można postulować „wielowektorową” politykę zagraniczną Polski, sugerując jednocześnie całkowite zdanie się na relacje z Rosją (po odrzuceniu USA, i wyjściu z UE, Polska byłaby na łasce Kremla nie posiadając żadnej alternatywy). Oba postulaty się wzajemnie wykluczają. Nie chcę tutaj również szerzej pastwić się nad pomysłem powiązania naszego rynku z gospodarką rosyjską, która jest biedna i oprócz surowców energetycznych nie ma dla nas nic do zaoferowania. Nie stanowi nawet atrakcyjnego rynku zbytu, bowiem wartość rosyjskiego import jest obecnie niższa niż wartość importu Polski! Przy czym należy pamiętać, że w rosyjskiej tradycji i praktyce ugruntowana jest reguła działania, zgodnie z którą należy wykorzystywać zależności gospodarcze do twardej rozgrywki politycznej (vide „sankcje” rosyjskie czy to na polskie mięso, czy przetwory mleczne, lub np. „awarie” rurociągów z ropą czy gazem). Z Rosjanami zwyczajnie nie da się współpracować po partnersku, czego dowodem jest w tej chwili trudna sytuacja wijącego się jak węgorz Łukaszenki. Rosjanie są z kompletnie innego kręgu cywilizacyjnego i rozumieją tylko i wyłącznie argumenty siły. Argumenty, których Polska obecnie w stosunku do Rosji nie posiada.
PODSUMOWANIE
Ferowanie ostrych, krytycznych tez wobec środowiska wolnościowego i konfederacji miało na celu nie tylko wywołanie merytorycznej dyskusji w tych środowiskach w zakresie opisanych tematów. Celem samym w sobie było, choćby skrótowe, opisanie zawiłości w sferach, w których narracja często jest nazbyt upraszczana. Zapewne miło jest słuchać od lidera Konfederatów, że jego wyborcy są „elitą” bo co do zasady (średnio) wiedzą więcej o gospodarce i ekonomii (co może być prawdą). Jednak odnoszę wrażenie, że wywoływane w ten sposób samozadowolenie i poczucie własnej wyższości intelektualnej prowadzi środowisko konfederatów na manowce. Jestem wielkim zwolennikiem uwalniania rynku, postaw i praw pro-wolnościowych, a także przeciwnikiem zbytecznych regulacji prawnych oraz wysokiego opodatkowania. Zawodowo zajmuję się prawem handlowym i podatkowym i uważam, iż postulaty w tym zakresie głoszone przez wolnościowców są najlepszymi na „polskim rynku politycznym”. Koncepcja uczynienia z Polski raju podatkowego jest mi bardzo bliska. Idea ochrony polskiej kultury, historii, tradycji – również. Jakkolwiek utożsamiam się z wieloma pomysłami i propozycjami Konfederatów, o tyle niektóre postulaty i wyznaczane przez jej liderów kierunki, są dla mnie całkowicie nie do zaakceptowania. Uważam je wręcz za szkodliwe. Mam wrażenie, że zwłaszcza w zakresie wiedzy geopolitycznej i polityki międzynarodowej, świadomość niektórych liderów Konfederacji jest mniejsza, niż świadomość polityków z PiS-u. Co wydaje się być niemożliwe. Jestem też przeciwnikiem ideologii, a narracja jaką głosi np. JKM jest niczym innym, jak ideologią. Czyli oderwanym od rzeczywistości konceptem, który funkcjonuje logicznie tylko i wyłącznie w sterylnych, laboratoryjnych warunkach. I ginie w zderzeniu z rzeczywistymi uwarunkowaniami. Korwin potrafi doskonale zobrazować schemat modelowy, do którego należałoby dążyć. Jednocześnie często nie ukazuje konkretnych metod i realnych sposobów na wdrożenie swoich pomysłów tak, by one działały. Co z tego, że JKM ma na myśli wolny rynek, gdzie decyduje konsument (czyli ważna jest cena i jakość usług), skoro wprowadzenie jego idei w życie, w rzeczywistości doprowadziłoby do monopolizacji rynku przez narodowe lub międzynarodowe koncerny…
Co z tego, że Krzysztof Bosak pięknie mówi o prowadzeniu polityki wielowektorowej, skoro rezultatem wdrożenia pomysłów Narodowców, Korwina czy Grzegorza Brauna byłaby jednowymiarowa, pro-rosyjska dyplomacja prowadząca do całkowitej marginalizacji Polski wetkniętej między oś Berlin-Moskwa (lub szerzej, Paryż-Berlin-Moskwa).
Co z tego, że zwolennicy POLEXITU wyobrażają sobie zerwanie z wszelkimi szkodzącymi Polsce powiązaniami z Brukselą, skoro nie posiadają dość wyobraźni żeby zrozumieć, iż w rzeczywistości powiązania Warszawy z Brukselą i Berlinem są już tak dalekoidące, że amputacja byłaby dla nas wyrokiem śmierci (o co postaraliby się Niemcy).
Nie żyjemy w próżni. W sterylnych warunkach, w których Polska jest władna do podejmowania decyzji nie oglądając się na innych. Tak mogą robić tylko Amerykanie, Rosjanie i być może Chińczycy. Polska jest małym trybikiem w wielkiej machinie, która posiada swoje konkretne, ważne miejsce i funkcje, ale jest zbyt słaba by prowadzić całkowicie suwerenną politykę zagraniczną. Takie są smutne realia. Zaklinanie, że gdyby np. Robert Winnicki był premierem, huknąłby i tupnął, to nagle wszyscy wokół by zmiękli i zabiegali o nasze względy, a my byśmy mieli same korzystne dla nas warunki i układy, jest melodią dla naiwnych. Chciałbym widzieć, jak premier z ramienia Konfederatów świetnie negocjuje i zapuszcza w kozi róg Putina, Merkel i Donalda Trumpa. Jak dyktuje własne warunki… Naprawdę, życzyłbym sobie tego. Bo to by oznaczało, że dysponujemy silniejszą armią niż Rosjanie, bogatszą gospodarką niż Niemcy i większymi wpływami niż Amerykanie. Jednak by prowadzić korzystną dla kraju i skuteczną politykę, trzeba zejść na ziemię, przestać grozić palcem: „bo wyjdziemy z NATO!” i narażać się na śmieszność i pro-rosyjskość (bo chyba wszyscy zdają sobie z tego sprawę, łącznie mam nadzieję z Konfederacją, co by to oznaczało).
Oczywiście, że jednocześnie powinno się nagłaśniać wszelkiego rodzaju protesty dotyczące np. ustawy 447, ulg dla amerykańskich firm (jak np. w sprawie banku GP Morgan), czy innego rodzaju koncesji, nacisków, czy żądań. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że amerykanie takimi nieudolnymi ruchami jak np.:
- wypowiedzi Mike’a Pompeo przy okazji szczytu bliskowschodniego w Warszawie,
- listy kongresmanów w z żądaniem obniżenia podatków od wydobycia surowców na terenie Polski dla amerykańskich inwestorów,
dają nam amunicję do podwyższania „ceny” za nasz udział w partnerstwie z Waszyngtonem. Im polskie społeczeństwo i opozycja będą bardziej naciskać w kwestii nieustępliwości wobec Amerykanów tym polski rząd będzie miał bardziej wiarygodną podstawę do asertywności („wiecie, my byśmy chcieli, ale jak to zrobimy, to nas wyborcy powieszą za krawaty i wyborów nie wygramy – musicie coś dać w zamian”). Jednak różnica między świadomością rozgrywających się na naszych oczach „negocjacji” i umiejętnym podbijaniem stawki, a stawianiem groteskowych warunków („albo dacie co chcemy, albo wychodzimy z NATO) jest ogromna.
GEOPOLITYKA – Konfederacja opcją pro-rosyjską?
Nic dziwnego, że Konfederacja została zakwalifikowana przez wiele środowisk, jako pro-rosyjska ekspozytura polityczna w Polsce. Narracja części jej liderów pokrywa się bowiem z argumentami narracji propagandy rosyjskiej. To nie jest oskarżenie. Takie są fakty. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby pro-rosyjska narracja była tą słuszną. Problem w tym, że tak nie jest. Trwa wojna propagandowa, w której na „zachodzie” Putin wyskakuje z każdej lodówki i jest sprawcą zła wszelkiego. I głównym powodem porażek lewicowych środowisk. Z drugiej jednak strony, trwa wielka ofensywa anty-amerykańska, ukazująca Waszyngton jak centrum spiskowe świata. Które robi wszystko, by okraść i obłupić resztę stolic.
Ta pierwsza narracja trafia do ludzi ślepo podążających za systemem, którym wygodniej jest obwinić za jego błędy i porażki kogoś z zewnątrz (np. Putina). Drugi rodzaj propagandy trafia głównie na podatny grunt u osób naiwnie wierzących w ideały, które to osoby zaczęły jednak szukać wiedzy poza mainstreamem. Do tych, którzy jak dzieci myśleli, że świat dzieli się na „dobro” (zachód) i „zło” (wschód). Którzy nagle odkryli, że USA nie jest wcale „dobre”, a skoro nie jest „dobre” to musi być „złe”. Emocjonalny zawód i poczucie oszustwa prowadzi do „przesterowania” wielu umysłów, które wcale nie odchodzą od fałszywej koncepcji „dobra” i „zła”, a jedynie odwracają bieguny. Gdzie to zachód staje się tym „złym”, a wschód tym „dobrym”. Jest to wciąż myślenie naiwne i niedojrzałe, bowiem realia są takie, iż w relacjach między państwami zawsze chodzi o interesy. Wykorzystywanie przez Amerykanów swojej hegemonicznej pozycji nie stanowi elementu teorii spiskowej dziejów, a jest zwyczajnym mechanizmem poszerzenia wpływów i władzy USA. Rosjanie, Chińczycy, Niemcy, wszyscy robią dokładnie to samo (walczą o własne interesy, kosztem innych), tyle tylko, iż póki co posiadają mniejsze możliwości niż Stany Zjednoczone. Grają tak wysoko, jak pozwalają im ich możliwości. Kolejnym krokiem ewolucyjnym w postrzeganiu geopolityki nie jest więc „zamiana biegunów” i dalsze, emocjonalne postrzeganie relacji międzypaństwowych (Ci chcą nas okraść, a Ci wymordować), a chłodna analiza zysków i strat. Chłodna analiza, którą można sprowadzić do kilku podstawowych tez:
- Amerykanie mają w Europie Środkowej swoje interesy, które chcą ugrać jak najmniejszym kosztem (jaki to będzie koszt, zależy w pewnym zakresie od Polski),
- w interesie USA nigdy nie było i nie jest podbicie polskiego terytorium czy wymordowanie polskiego narodu, bywało w historii przeciwnie, że w interesie USA była niepodległa Polska, która dzięki Waszyngtonowi powstawała (1918 – W. Wilson, 1989 – R. Reagan),
- w interesie Amerykanów jest ekonomiczno-gospodarcze czerpanie zysków i uzależnianie innych państw od Waszyngtonu (nazywając to emocjonalnie, USA chce nas co najwyżej okradać),
- aktualnie (z uwagi na rywalizację geopolityczną z Rosją i Chinami) w interesie USA jest stworzenie Międzymorza/Trójmorza oraz silnego lidera w postaci Polski (w celu odgrodzenia Niemiec od Rosji), co jest oczywiście również w naszym interesie, więc mając zbieżność interesów ze światowym hegemonem, powinniśmy tą zbieżność wykorzystać, a nie z niej rezygnować,
- w interesie Niemiec i Rosji jest całkowite zdominowanie Polski pod każdym względem (politycznym, gospodarczym, finansowym) oraz pozbawienie jej podmiotowości (niekoniecznie niepodległości czy terytorium), interes ten występował zawsze i trwa do dziś (emocjonalnie: oba te państwa chcą nas okradać i zniewolić),
- w interesie Niemiec i Rosji jest stworzenie rozbrojonego i bezwolnego „bufora” między Berlinem i Moskwą, w ramach której to koncepcji rozbrajano polską armię przez 25 lat po powstaniu III RP,
- historycznie bywało tak, że w interesie Niemiec i Rosji była germanizacji/rusyfikacja narodu lub nawet jego eliminacja (vide niemiecki holokaust i stalinowskie czystki – innymi słowy, oprócz ograbienia, zniewolenia, groziło nam wymordowanie).
Dzięki „partnerstwu” z Niemcami i Rosją, Polska może oczekiwać stabilnej przyszłości i rozwoju. Jednak rozwój ten będzie kontrolowany. Niemcy nie pozwolą nam się „przeskoczyć”, jednocześnie Rosjanie uzależnią nas od siebie pod względem energetycznym. I rozbroją. Nominalnie, Polska może nawet „rosnąć”, jednak w porównaniu do sąsiadów/rywali, będzie to powolny rozkład i umieranie państwa. Nasz kraj będzie jak gotowana na wolnym ogniu żaba. Czyli będzie de facto słabnąć, bowiem o tym czy państwo staje się silniejsze czy słabsze, nie decyduje jego rozwój, a relacja jego siły do sąsiadów/rywali.
Z kolei „strategiczna współpraca” z USA oznacza ryzyko geopolityczne, przymus inwestowania w zbrojenia (przy zakupach od Stanów Zjednoczonych), a także perspektywa „wyjścia” USA z Europy Środkowej, co stanie się wcześniej czy później, niezależnie od scenariusza (zwycięstwo/porażka z Rosją). Z atutów należy wymienić pojawienie się „politycznych pleców” dzięki którym:
- Polska ma historycznie po 1989 roku najlepsze relacje z Litwą (a przypomnijmy jak to małe państwo upokarzało nasze władze przed 2015 rokiem, vide sprawa Możejek i mniejszości),
- odżyła inicjatywa V4 (Grupa Wyszehradzka), w której Warszawa pełni rolę lidera,
- jest szansa na ocieplenie relacji z Ukrainą, a być w może w przyszłości, stworzenie sojuszu Międzymorza, co stanowiłoby realizację upragnionej przez nas koncepcji geopolitycznej, dającej szansę na podmiotowość i niezależność państwa względem Berlina i Moskwy,
- Polska staje się również ważnym geopolitycznym punktem odniesienia dla Białorusi i Łukaszenki,
- w interesie USA jest wzmocnienie gospodarcze Polski (dzięki czemu będzie można na niej więcej zarobić) i uniezależnienie jej od Rosji (vide budowa Baltic Pipe i dostawy LNG do Świnoujścia).
To bardzo skrótowo zarysowany bilans (zachęcam do lektury innych tekstów na blogu, gdzie wielokrotnie, w szczegółach opisuję sytuację Polski). Pokazuje on jednak, że mamy wiele do ugrania, a koszty tego wszystkiego zależeć będą od tego, jak bardzo świadomi będziemy własnej roli w amerykańskiej strategii geopolitycznej. I jak wysokiej, w związku z tym, zażądamy ceny.
Jednocześnie zrozumieć należy jedną rzecz (którą zawsze podkreślam). Polska nie wybrała USA. Jesteśmy zbyt słabym państwem i zbyt zakompleksionym społeczeństwem (co do ogółu). Aparat państwowy (służby) nie są w stanie uchronić polityków przez działaniami zmierzającymi do ich obalenia (vide losy rządu Tuska i afera podsłuchowa). Społeczeństwo natomiast jest zbyt naiwne, daje się manipulować z zewnątrz, a przy tym nasze społeczne kompleksy względem zachodu (jeśli na zachodzie mówią o naszych politykach źle – to znaczy że są źli) nie dają odpowiedniego społecznego poparcia dla rządzących. Przez co Ci wolą się orientować na wpływy z zewnątrz, niż na własnych wyborców (bo jeśli moi wyborcy są podatni na opinie z zewnątrz, to lepiej się przypodobać Unii, Niemcom, Amerykanom, niż się im stawiać, stracić poparcie i przegrać wybory).
Efekt tego wszystkiego jest taki, że Polską rządzą nie Polacy, a siły zewnętrzne. Te najsilniejsze. Wcześniej, swoją opcję polityczną wypromowali Niemcy. W 2015 roku Amerykanie wyciągnęli zwyczajnie Polskę z kieszeni Angeli Merkel. Wspierając pro-amerykańskie ugrupowanie polityczne. My tu nie mieliśmy żadnego wyboru i mocy sprawczej. Te dwa elementy (silny aparat państwowy, samodzielnie myślące społeczeństwo bez kompleksów) muszą być spełnione łącznie, by liczyć na pojawienie się rządu, który będzie w pełni pro-polski. Dobry wybór, przy słabym państwie, oznaczy obalenie władzy. Zły wybór społeczeństwa, nawet przy silnym państwie, również nie da pozytywnego efektu.
Mylą się również Ci, którzy naiwnie myślą, że Polska posiada jakąś trzecią, zupełnie niezależną, własną drogę. Że możemy odmówić wszystkim na raz i realizować własne interesy. Pisałem o tym m.in. w tekście: „Który hegemon byłby najlepszy dla Polski? A może świat wielobiegunowy?”
Więc kiedy powstaną warunki do powstania silnego aparatu państwowego w Polsce?
Stanie się to tylko w sytuacji, gdy najwięksi rywale Polski będą przechodzić na tyle głęboki kryzys, że będą musieli zaprzestać ingerowania w Warszawie. Tylko w takich warunkach, w których zanikną zależności, ludzie z aparatu państwowego zaczną grać zgodnie z interesem narodowym Polski. Tak stało się na Węgrzech, gdzie bezpieka zorientowała się, iż „ogolono” nie tylko społeczeństwo, ale i post-komunistyczne węgierskie elity. Nastąpiła zbieżność interesów pomiędzy ludźmi aparatu państwowego, a obywatelami (w Polsce to nie jest jednak możliwe w obecnych warunkach – z wielu powodów). Na Węgrzech doszło jednak do sytuacji wyjątkowej. Niemcy się zagapili, a jednocześnie Budapeszt leży daleko w dolinie Panońskiej, która nie leży w strategicznych zainteresowaniach Berlina i Moskwy (pisałem o tym w analizie dot. Węgier).
Polska jest położona między Niemcami, a Rosją i musi czekać, aż państwa te staną się słabsze od niej (co może nigdy samoistnie nie nastąpić). Może również podjąć grę w celu wyeliminowania choćby jednego konkurencja (Rosji). Grę, którą proponują nam Amerykanie.
Czy ta gra jest warta ryzyka i potencjalnych korzyści? Na to pytanie zapewne każdy znajdzie własną odpowiedź, ważne jest jednak, by uwzględnić przy tym wszelkie przesłanki.
Krzysztof Wojczal
geopolityka, polityka, gospodarka, podatki – blog
* oczywiście chodzi o poziom długu w stosunku do wielkości PKB, wyrażony w %
** w ujęciu państwowym,
Kilka źródeł:Agencje ratingowe wpływają na rynek obligacjihttps://www.forbes.pl/finanse/obnizenie-ratingu-polski-spowodowalo-wzrost-cen-obligacji/9kscck1 https://businessinsider.com.pl/finanse/makroekonomia/dlug-publiczny-polski-a-odsetki-od-dlugu/vhwj9wq https://businessinsider.com.pl/finanse/makroekonomia/wstepny-szacunek-deficytu-budzetowego-polski-za-2018-r/8sl24ly https://forsal.pl/finanse/aktualnosci/artykuly/1441161,deficyt-budzetowy-pazdziernik-2019-dane-ministerstwa-finansow.html https://forsal.pl/artykuly/1427411,projekt-budzetu-2020-opinie-ekonomistow.html https://countryeconomy.com/gdp/poland?year=1981
Krzysztofie, kapitalny artykuł. Wyczekuję Twojej książki. Dwie krótkie uwagi:
1) Jeżeli dobrze rozumiem, inflacja jest metodą na spłatę zadłużenia, ale sama w sobie też jest formą kredytu, który z kolei spłacany jest innowacjami i szeroko rozumianym postępem. Jako producenci dóbr i usług stajemy się z roku na rok coraz lepsi, i dzięki postępowi technicznemu, i dzięki nowym rozwiązaniom organizacyjnym, ale także dzięki poprawie jakości kształcenia, zdrowia, itd. Gdy dojdziemy do rozwojowej ściany, obecny system załamie się ze szczętem.
2) Ciekawe, jak wyglądałby świat, gdyby zadłużanie (i inflacja) zostały uniemożliwione odgórnym, powiedzmy, konstytucyjnym zakazem? W jaki sposób zmieniłaby się codzienność i mechanizmy społeczne?
2) Chodzą słuchy, że szykujący się budżet ma się rozbić o taki konstytucyjny zakaz, a zatem masz szansę obejrzeć to na żywo. Osobiście zgaduję, że będzie poro podobieństw z sytuacją potocznie zwaną Grecja. Chociaż… na Śląsku Grecja będzie łamana przez Meksyk.