Pierwsza faza pełnoskalowej wojny na Ukrainie – która rozpoczęła się 24 lutego 2022 roku – zakończyła się mniej więcej na przełomie marca i kwietnia. Wówczas to Rosjanie wycofali się z terenów ukraińskich na północy i północnym-wschodzie kraju. Jednocześnie rozpoczął się drugi etap działań zlokalizowanych głównie na południowym wschodzie Ukrainy. Na wschód od Charkowa, w Donbasie i wokół Mariupola. W tej fazie Rosjanie skoncentrowali siły i środki na wybranych odcinkach frontu i rozpoczęli mozolny podbój. Zdobywając w krwawych walkach kolejne metry, wsie i miejscowości. Poszukiwanie rozstrzygnięcia poprzez kolejne próby oskrzydleń i zamknięcia ukraińskich obrońców w kotłach spełzły na niczym. Oczywistym też się stało, że porażki z pierwszych tygodni nie zniechęciły agresora, a decydenci z Kremla są zdeterminowani do prowadzenia wojny aż do zwycięstwa. W tym miejscu należy zadać sobie pytanie, jak to zwycięstwo wyobrażają sobie ludzie z Moskwy?
Jeszcze przed lutową inwazją większość ekspertów wskazywała, że celem ataku będzie zdobycie Donbasu, a przede wszystkim przebicie się drogą lądowa na zajęty przez Rosjan Półwysep Krymski. Jednak już w pierwszej godzinie starcia stało się oczywistym, że władze z Kremla nie są zainteresowane ograniczonymi zdobyczami terytorialnymi. Głównym celem strategicznym okazała się być cała Ukraina, co w konsekwencji oznaczało, że Rosjanie muszą zdobyć stolicę państwa – Kijów. Skala rosyjskiej operacji oraz kierunki ataków w zasadzie w 90% pokryły się z przewidywaniami, jakie opisałem 3 tygodnie wcześniej w tekście pt.: „Czy Rosja dokona inwazji na Ukrainę i jak może ona przebiegać?”.
I co by nie powiedzieć, tego rodzaju cel wojenny jest jedynym, który dałoby się jakoś uzasadnić. Bowiem zdobycie kolejnego ukraińskiego obwodu lub dwóch nie zmienił sytuacji Federacji Rosyjskiej na arenie międzynarodowej. Mało tego, rozpoczynanie wojny w celu uzyskania kolejnego skrawka terytorium, które Moskwa musiałaby następnie utrzymywać nie miało sensu. Zwłaszcza w kontekście wysokiego ryzyka zwiększenia sankcji na Rosję, jej dalszej izolacji politycznej, a także ewentualnego odcięcia rosyjskich surowców energetycznych od europejskiego rynku. Tak więc zyski z ewentualnego zwycięstwa wojennego musiałyby być dużo większe niż ewentualne straty. Z tych powodów, prawdziwym – a nie tylko propagandowym – sukcesem Rosjan będzie przejęcie kontroli nad Kijowem i szerzej, nad całą Ukrainą. Wówczas Władimir Putin mógłby rozmieścić całą swoją armię z zachodnich okręgów na granicy NATO (w tym na granicach Polska-Ukraina, Rumunia-Ukraina). Następnie rosyjski dyktator mógłby postawić Amerykanów przed dylematem: „albo prowadzicie z nami drugą zimną wojnę, co zmusi was do kosztownego utrzymywania licznych ciężkich jednostek lądowych w Europie Środkowej, albo zgodzicie się na nasze warunki i wówczas będziecie mogli zająć się Chinami”. Terytorium Ukrainy jest tutaj więc kluczowe, bowiem chodzi o zyskanie kolejnych dwóch kierunków operacyjnych przeciwko Polsce oraz zagrożenie Mołdawii, a także Rumunii. Na chwilę obecną wymienione państwa regionu, a także państwa bałtyckie, nie byłyby przygotowane do samodzielnej obrony tak szerokiego frontu. Dzięki temu Moskwa mogłaby wywrzeć presję na Waszyngton. Jednocześnie Ukraina stanowi dla Rosji cel sam w sobie. Bez Kijowa, Rosja jest o wiele słabsza a jej strefa wpływów zostaje wypchnięta mocno na wschód. Ponadto Ukraina dążąca do UE i NATO jest – z perspektywy Kremla – zagrożeniem.
Z tych wszystkich względów należy podkreślić, że od 24 lutego 2022 roku strategiczny cel inwazji rosyjskiej nie uległ zmianie. Rosjanie atakują w tej chwili z mniejszym rozmachem i na krótszych odcinkach tylko dlatego, że nie posiadają na ten moment zdolności na realizację bardziej ambitnych planów. Jednak należy założyć, że skoro celem pozostał Kijów, to strona rosyjska wcześniej czy później spróbuje po niego sięgnąć. Wydaje się to być tylko kwestią czasu.
Z tej perspektywy, ograniczenie ofensywy do rejonu Donbasu i prowadzenie wojny na wyniszczenie należy traktować jako etap przejściowy. Fazę, która ma z jednej strony pozwolić na przeorganizowanie rosyjskich sił, a także ponowne i lepsze zaplanowanie kolejnych operacji. Natomiast z drugiej strony, Rosjanie postanowili przetrzebić ukraińskie siły przy wykorzystaniu przewagi w sile artylerii lufowej i rakietowej. W pierwszym etapie inwazji Rosjanie zdecydowali się na zajęcie Kijowa, by szybko zakończyć wojnę. W wielu miejscach obchodzono punkty oporu pozostawiając je za swoimi plecami. Przez to strona rosyjska ponosiła nieproporcjonalnie wysokie straty w stosunku do strat obrońców (co budowało dodatkowo ukraińskie morale). Teraz jednym z głównych zamierzeń Rosjan jest osłabienie i wyniszczenie ukraińskiej armii oraz złamanie woli walki.
Choć ukraińskie straty nie są jawne, to dla osób uważnie śledzących przebieg konfliktu oczywistym stało się, że Ukraińcy zaczęli ponosić znaczące straty tak w ludziach jak i sprzęcie. Pojawiło się znacznie więcej nagrań z udanych rosyjskich akcji. Z drugiej strony, brak ogłoszenia mobilizacji po stronie Rosjan jest zastanawiający. Bez napływu świeżego rekruta, trudno jest uzupełniać straty, rotować zmęczonymi jednostkami, a przede wszystkim uchronić armię przed nieproporcjonalnie dużym odsetkiem strat wśród doświadczonej i lepiej wyszkolonej kadry.
Niezależnie od rosyjskich postępów, a także problemów, na podstawie przebiegu trwających walk można ocenić, że takie tempo ofensywy nie zwiastuje jednak szybkiego zwycięstwa (rozumianego jako opanowanie Kijowa i Ukrainy). Tymczasem wydarzenia na froncie nie są jedynym zmartwieniem Rosjan.
Czas ucieka
Przedłużająca się wojna na Ukrainie nie jest na rękę Rosji. Władze z Kremla mają świadomość tego, że de facto ścigają się z czasem. Postępy na polu bitwy są niewystarczające w stosunku do spodziewanego momentu, w którym zachodnie sankcje naprawdę zaczną działać. I choćby z tych powodów spodziewanie się, że oblicze wojny nie zmieni się ponownie, nie znajduje uzasadnienia.
Żyła czarnego złota
Mówi się o tym, że sankcje na rosyjską ropę mogą nie przynieść spodziewanych efektów, bowiem Rosja znajdzie alternatywne kierunki eksportu – np chiński czy indyjski. Nie jest to do końca prawdą.
Ropociąg Syberia Wschodnia – Ocean Spokojny składający się z dwóch nitek (WSTO lub ang. ESPO) został ukończony w grudniu 2012 roku (druga nitka – WSTO-2), a w 2019 roku Rosjanie doprowadzili do pełnej przepustowości tej infrastruktury. Cała inwestycja kosztowała Rosjan ok. 25 mld dolarów. Łączna maksymalna przepustowość obu nitek wynosi obecnie 80 mln ton ropy na rok (ok 1,6 mln baryłek/dzień). Dzięki nim Rosjanie mogą eksportować czarne złoto bezpośrednio do Chin, a konkretnie do miejscowości Dacing.
Chiny po 2017 roku stały się największym importerem ropy na świecie (wyprzedzając USA). Chińskie potrzeby importowe ropy w 2020 roku wyniosły blisko 11 mln baryłek/dzień (przy konsumpcji ok. 14 mln baryłek/dzień). Innymi słowy, nawet gdyby cały ropociąg WSTO wykorzystać na potrzeby Państwa Środka, to Rosjanie byliby zdolni do pokrycia tym rurociągiem zaledwie ok. 15% zewnętrznych potrzeb Chińczyków. Do tego dochodzi jednak droga morska. W maju 2022 roku Rosjanie zdołali osiągnąć ogólny pułap dostaw ropy do Chin na poziomie dziennym 1,98 mln baryłek. I to mniej więcej pokazuje górne granice rosyjskich możliwości w tym zakresie, które stanowią ok. 18% całego chińskiego importu ropy.
I choć Rosja stała się największym dostawcą ropy do Chin, to nie zmienia to faktu, że jest to jedyny liczący się dostawca realizujący kontrakt poprzez infrastrukturę lądową. Natomiast blisko połowę deficytu ropy Chińczycy uzupełniają importem z Zatoki Perskiej. Ważnymi kierunkami są również: Angola, Brazylia czy Wenezuela. W konsekwencji ponad 80% importowanej ropy jest ściągana do Chin drogą morską (w tym część ropy rosyjskiej).
Dane te pokazują, że władze z Pekinu – w zakresie dostaw czarnego złota – wciąż są bardziej zależne od globalnych, morskich szlaków handlowych niż od rosyjskich ropociągów. Mało tego, o ile Chińczycy byliby w stanie zastąpić rosyjski surowiec dostawami z innych kierunków (drogą morską), o tyle Rosjanie nie mogliby zaspokoić potrzeb Państwa Środka w przypadku np. hipotetycznej blokady morskiej. Innymi słowy, Chińczycy mogą zrezygnować z rosyjskiej ropy, ale nie mogą sobie pozwolić na odcięcie morskich dostaw surowców energetycznych.
Jednocześnie, nawet maksymalne wykorzystanie chińskiego kierunku eksportowego nie zastąpi Rosjanom odbiorców z Europy. W 2020 roku cały eksport rosyjskiej ropy kształtował się na poziomie ok. 4,65 mln baryłek/dzień (w 2019 roku było to nawet 5,25 mln b/d). Sprzedaż do państw UE (z Wielką Brytanią) składała się na ok. 45% zysków, a wraz z Turcją i USA na blisko połowę całych rosyjskich dochodów ze sprzedaży ropy naftowej . Przy czym eksport odbywa się głównie poprzez:
- ropociąg Przyjaźń (północna nitka przez Polskę i południowa przez Ukrainę), którego łączna maks. przepustowość wynosi ok. 1,4 mln baryłek/dzień,
- naftoport Primorsk, na Morzu Bałtyckim w Obwodzie Kaliningradzkim,
- naftoport Noworosyjsk na Morzu Czarnym,
- naftoport Ust-Ługa (od 2012r.), w obwodzie leningradzkim nad Zatoką Fińską, zasilany z ropociągu BTS-2.
Warto pamiętać, że naftoport Ust-Ługa oraz ropociąg BTS-2 zostały zbudowane w 2012 roku celem ominięcia Polski jako państwa tranzytowego i wykluczeniem polskiego Naftoportu w Gdańsku jako pośrednika w eksporcie rosyjskiego surowca drogą morską.
Patrząc na ww. infrastrukturę widać wyraźnie, że pomimo tego, że najłatwiejszym i najtańszym połączeniem z dostawcami z Europy jest to lądowe (rurociągi), to Rosjanie rozbudowali infrastrukturę portową na Bałtyku i Morzu Czarnym. Tak by móc szantażować takie państwa jak Polska, Białoruś czy Ukraina ewentualnym odcięciem dostaw czarnego złota. Jednocześnie nafto-, węglo- i gazo- porty nad ww. akwenami (a także gazociągi Nordstream, South Stream czy Turk Stream) mają pozwalać na nieskrępowany eksport surowców energetycznych do Europy Zachodniej z pominięciem wskazanych państw. Rosjanie zaczęli więc realizować politykę budowy tzw. energetycznego ronda wokół Polski już kilkanaście lat temu. Licząc zapewne na to, że w przypadku problemów w polityce z Waszyngtonem, uzależniony od rosyjskich surowców Berlin (ale także np. Amsterdam, Rzym i inne stolice UE) stanie po stronie Rosjan, a podatne na szantaż energetyczny państwa Europy Środkowo-Wschodniej nie odważyłyby się na sprzeciwianie osi Berlin-Moskwa.
Jednakże w przypadku gdy UE również nakłada sankcje na rosyjskie surowce, wówczas bez znaczenia jest, którędy gaz czy ropa będą transportowane. W związku z agresją na Ukrainę, 3 czerwca Unia Europejska przyjęła szósty pakiet sankcji przeciwko Rosji i Białorusi. W ramach tego pakietu KE wprowadziła embargo na ropę naftową z Rosji sprowadzaną drogą morską. Jednocześnie UE zamierza do końca 2022 roku ograniczyć import rosyjskiej ropy o 90%.
To stawia Rosjan w bardzo trudnej sytuacji, zwłaszcza, że niektóre państwa dotychczas importujące czarne złoto za pośrednictwem ropociągu „Przyjaźń” (jak Polska) także rezygnują z rosyjskich dostaw. Ponadto należy pamiętać, że wykorzystanie „Przyjaźni” zależy w zasadzie od Polski i Ukrainy.
W takiej sytuacji władze z Moskwy mogą starać się wykorzystać istniejącą infrastrukturę portową na Bałtyku i Morzu Czarnym do eksportu surowców do państw spoza UE. Jednak po pierwsze, wówczas cena rosyjskiego surowca wzrośnie o koszty transportu. Po drugie, jego transport i tak będzie uzależniony od państw UE i NATO. Bowiem nie da się wyjść z Morza Bałtyckiego nie korzystając z Kanału Kilońskiego (Niemcy) lub Cieśnin Duńskich. Natomiast droga na Morze Czarne prowadzi przez cieśniny tureckie, a następnie Morze Egejskie (kontrolowane przez Grecję). W konsekwencji, jeśli Zachód przestanie kupować rosyjską ropę i zablokuje dla Rosjan szlaki morskie, to Moskwa nie będzie mogła przekierować wydobywanego surowca na inny kierunek.
Poniższe grafy pokazują, że jeśli chodzi o eksport rosyjskiej ropy drogą morską, to najbardziej dochodowymi portami są te na… Bałtyku (Primorsk i Ust-Ługa).
Widać wyraźnie, że aż 2/3 dochodów generują w tym przypadku wspólnie porty na morzach: Bałtyckim i Czarnomorskim. Oba akweny mogą być z łatwością zablokowane przez Państwa NATO (Dania/Turcja) lub nawet samą Unię Europejską (Dania/Grecja). To czy tak drastyczne kroki prawno-polityczne zostaną podjęte to jedna kwestia. Drugą jest faktyczna realizacja ewentualnych sankcji w tym zakresie. O ile blokada cieśnin tureckich lub dalej Morza Egejskiego lub zachodniej części Morza Śródziemnego byłaby fizycznie możliwa, o tyle na Morzu Bałtyckim lokalni gracze nie dysponują odpowiednią przewagą nad rosyjską Flotą Bałtycką (chyba, żeby liczyć Niemców). Problem ten opisałem szerzej w ostatnim artykule pt.: „Czy Rosja zareaguje siłą na Fińskie dążenia do NATO? – Bezpieczeństwo na Bałtyku”. Tak więc – poruszając nieco kwestię polskiego bezpieczeństwa na Bałtyku – w naszym interesie jest by wystawić odpowiednio silną Marynarkę Wojenną, która wspólnie z sąsiadami znad Morza Bałtyckiego byłaby w stanie blokować rosyjski handel morski i zamykać Flotę Bałtycką w portach. Jest to kolejny bardzo ważny argument przemawiający ZA rozbudową floty morskiej, którego nie ująłem wcześniej w tekście: „Po co nam Marynarka Wojenna?”. Wyobraźmy sobie, że wspólnie z Duńczykami i Szwedami (którzy też musieliby zainwestować we flotę) mielibyśmy dostateczną siłę by całkowicie blokować Rosjan na Bałtyku. Tu nawet nie chodzi o to, czy do takiej blokady by doszło, tylko o to, że wówczas decydenci z Warszawy (w porozumieniu z Kopenhagą i Sztokholmem) mogliby decydować co się dzieje na Bałtyku bez pomocy Anglosasów. Co za tym idzie, mielibyśmy większą siłę przebicia w NATO oraz konkretne argumenty by wymagać od sojuszu bardziej stanowczej postawy wobec Moskwy.
Wracając do tematu rosyjskich rynków zbytu na ropę. Nawet gdyby zbiornikowce wciąż miały możliwość swobodnego rejsu, to innym problemem Rosjan jest znalezienie odbiorców. Japonia (w 2020 roku udział 2,77% w rosyjskich zyskach z eksportu ropy) oraz Korea Południowa (6,75%) nie tylko mogą nie zwiększyć importu, ale jeszcze go ograniczyć. Z uwagi na sojusz z USA. Pozostają więc Chiny i Indie. Te drugie mają jednak bardzo blisko do Zatoki Perskiej, tak więc tylko odpowiednio niższa cena (uwzględniająca koszt transportu) może je przekonać do odbioru rosyjskiej ropy (zwłaszcza, że ropa Ural jest gorszej jakości). Tak się rzeczywiście dzieje. Rosjanie dają duże rabaty, dzięki czemu przekonali Hindusów do odbioru swojej ropy, co jednak zmniejsza zyski, a i tak nie zastąpi rynku europejskiego jeśli chodzi o wolumen sprzedaży. Tak więc pole rosyjskiego manewru jest bardzo ograniczone.
Rosjan ratuje fakt, że póki co na rynku jest za mało surowca, by całkowicie zastąpić rosyjską ropę. Nawet zwiększenie wydobycia przez Arabów oraz włączenie na rynek Wenezueli i Iranu, nie wyrówna deficytu. Na to potrzeba lat na inwestycje (choćby w Wenezueli i Iranie właśnie). A należy pamiętać, że do drugiego porozumienia z Iranem może w ogóle nie dość. W konsekwencji tego, że popyt znacznie przewyższa podaż (zwłaszcza po sankcjach na Rosję), ceny ropy poszybowały w górę. Dzięki temu Rosjanie mogli przez pewien czas zarabiać więcej niż przed inwazją mimo, że przez okres trwania pełnoskalowej wojny na Ukrainie sprzedawali mniej surowca. To się jednak wkrótce zmieni, bowiem wolumen eksportu ma drastycznie zmaleć do końca roku (vide decyzja UE o embargu od 5 grudnia). W takiej sytuacji rosyjski budżet będzie musiał ponieść ogromne straty. Jednocześnie już chyba nikt nie ma wątpliwości, że nadchodzi globalna recesja. W przypadku kurczenia się gospodarek (mniejszy obrót) spadnie również zapotrzebowanie na paliwa. To z kolei może doprowadzić do sytuacji, w której rosyjska ropa przestanie być tak potrzebna, a ceny ropy na rynku spadną.
Kup książkę lub ebooka. 400 stron analiz i ok. 200 stron prognoz na najbliższe 10 lat. Dowiedz się co jeszcze, oprócz przewidzianej wojny ukraińsko-rosyjskiej w 2022 roku, może czekać poszczególne kraje świata, w tym Polskę:
Bomba gazowa
Eksport ropy naftowej stanowi dla Rosjan najważniejsze i największe źródło zysków. Dochody ze sprzedaży gazu są znacznie mniejsze. Jednak dostawy gazu stanowią dla wielu gospodarek wyższy priorytet (energetyka), niż import ropy. Między innymi z tych powodów Federacja Rosyjska była zawsze bardziej skłonna używać jako broni politycznej właśnie dostaw gazu. Bowiem szantaż zakręceniem kurków z gazem bywał często bardziej bolesny dla odbiorcy (zwłaszcza w okresie grzewczym), a jednocześnie mniej odczuwalny dla Rosji. Problem w tym, że to właśnie na rynku gazowym dochodzi do największych rewolucji, jeśli chodzi o łańcuchy dostaw. Dotychczas najbardziej uzależniona od rosyjskiego gazu Europa Środkowa niebawem stanie się niezależna (vide inwestycje w terminale LNG: Świnoujście, Kłajpeda, Gdańsk, Krk, a także w Baltic Pipe). Jednocześnie na gazowym rynku mocno zamieszali Amerykanie, którzy weszli ze swoim LNG pozyskiwanym z łupków. Gdy w grudniu Putin ograniczył dostawy gazu do Europy, to właśnie USA wysłało odsiecz do UE w postaci 40 statków wypełnionych gazem. Temat rynku gazowego w Europie poruszałem wielokrotnie, między innymi w tekście: „Polska stanie się energetycznym hubem dla Europy środkowo-wschodniej?”.
Warto natomiast podkreślić, że m.in. dzięki USA problemem nie jest ilość potrzebnego surowca (tak jak w przypadku ropy, której wydobycie światowe jest zbyt niskie by całkowicie zastąpić źródło z Rosji) tylko infrastruktura. Niemcy dla przykładu nie posiadają własnego terminalu LNG (choć miał być już budowany), a niemal dekadę temu Angela Merkel storpedowała budowę gazociągu Turkmenistan-Azerbejdżan-UE . W efekcie kaspijski gaz wydobywany przez Turkmenistan popłynął na wschód. Do Chin, które zainwestowały w gazociąg Azja Centralna-Chiny. Dzięki temu, Pekin nie musiał budować drugiej nitki gazociągu z Rosji i ograniczył się tylko do jednego połączenia: Siły Syberii. To ostatnie połączenie zostało otwarte niedawno, a jego maksymalna przepustowość porównywalna będzie do tej z gazociągu Jamal przez Polskę (zaledwie 38 mld m³/rok, dla porównania Azja Centralna-Chiny oraz Nord Stream mają przepustowość po 55 mld m³/rok, podobnie jak Nord Stream II.). Innymi słowy, Chińczycy doskonale wiedzieli do jakich celów Rosjanie używają gazu i zadbali o to, by nie zależeć w tej materii od Moskwy.
Tak więc oceniając całe sąsiedztwo Rosji – od Dalekiego Wschodu po Europę Zachodnią – to właśnie Europejczycy byli najbardziej zależni od rosyjskiego gazu. Chiny w dużym zakresie pozyskują surowiec z innych kierunków (Azja Centralna, a także poprzez terminalne LNG z całego świata), Azja Centralna własnego gazu ma po kurki, a Zakaukazie i Turcja pozyskują gaz z Morza Kaspijskiego (jako alternatywa dla tego z Rosji).
Tymczasem Europa Środkowo-Wschodnia uniezależnia się od dostaw z Moskwy, a Europa Zachodnia może skorzystać z amerykańskiego LNG lub gazu z Norwegii. Największy problem mają Niemcy. Bo choć są wpięci w unijną sieć gazociągową, to sieć ta była budowana z myślą o redystrybucji rosyjskiego gazu, który trafiałby Nord Streamami do Niemiec. Oczywiście gaz może płynąć w drugą stronę, szkopuł w tym, że infrastruktura pozwalająca odbierać inny gaz (np. norweski czy amerykański) państwom ościennym jest zbyt mało rozbudowana. Innymi słowy w sytuacji kryzysowej każdy będzie walczył o zaspokojenie własnych potrzeb i nie będzie żadnych większych nadwyżek surowca by pchnąć go dalej do Niemiec. Dlatego aktualnym priorytetem Berlina winno być zbudowanie własnego terminalu LNG. A to potrwa lata.
Infrastruktura służąca do odbioru dostaw gazu to jedno, ale casus terminalu LNG we Freeport pokazuje, że należy zabezpieczyć również obiekty służące do wysyłania surowców. Wspomniany amerykański gazoport zupełnie nieoczekiwanie 9 czerwca uległ awarii (eksplozja). Tymczasem to główny terminal eksportowy USA, który obsługiwał europejski rynek. Jego naprawa może potrwać miesiące. To są jednak krótkotrwałe przeszkody, które nie odwrócą postępującej i niekorzystnej dla Rosjan tendencji. Decydenci z Kremla tracą gazowe lewary. I to w mojej opinii było jednym z głównych powodów, dlaczego Putin zdecydował się na atak na Ukrainę właśnie teraz, co opisałem w tekście z września 2019 roku: „Do 2022 roku Rosja wywoła wojnę w Europie lub na Bliskim Wschodzie”.
Rubel na skraju załamania?
Wielu komentatorów uważa, że sankcje zachodu na Rosję są mało efektywne. Czego ma dowodzić wręcz umocnienie rubla w stosunku do wartości sprzed 24 lutego 2022 roku. Po lutowo-marcowym załamaniu rosyjskiej waluty, władze podjęły gwałtownie wiele działań jednocześnie, by uratować rodzimą walutę (np. ograniczono możliwość wymieniania rubla). Efekt? Z kursu 158 rubli za dolara (początek marca) wartość rosyjskiej waluty wzrosła i jej przelicznik wynosi teraz ok. 53 do 1$.
Jednak tak skrótowe postawienie informacji i wyciągnięcie z niej daleko idących wniosków prowadzi na manowce. Realna wartość rubla na rynku jest bowiem znacznie niższa. Kupują go tylko ci, którzy muszą. Innymi słowy, jeśli jakieś państwo nie może zrezygnować dziś z importu rosyjskich gazu i ropy, a za sprawą decyzji Putina musi płacić w rublach, to państwo to rzeczywiście nabywa ruble. To zwiększa popyt na rubla a więc korzystnie wpływa na jego wartość. Problem w tym, że niebawem może zabraknąć podmiotów, które będą potrzebowały rubli. Właśnie z uwagi na uniezależnianie się od dostaw rosyjskich surowców oraz możliwość odcięcia Rosjan od alternatywnych rynków zbytu. Jeśli tak się stanie, wówczas ruble będą na świecie warte mniej niż papier na którym zostały wydrukowane. I w pewnym zakresie już tak zresztą jest. Na komercyjnym rynku rubel jest obecnie śmieciem. Sankcje dotyczące handlu z Rosją i w Rosji sprawiają, że dla firm zachodnich stracił on wartość. Zwyczajnie go nie potrzebują (i nie chcą), ponieważ np. przestały prowadzić biznes w Rosji i z kontrahentami z Rosji (a nawet jeśli do transakcji dochodzi, to raczej w dewizach – bo tak jest bezpieczniej).
Polityka Putina, reakcja zachodu oraz wciąż trwająca wojna i związana z nią niepewność sprawiają, że tylko spekulanci nastawieni na ogromne ryzyko są zainteresowani nabyciem rubla. Kto nie musi ich mieć, rubli się pozbywa – zwłaszcza teraz, gdy kurs jest korzystny. Dlatego władze z Kremla wprowadziły zakaz wymiany rubli na obce waluty da Rosjan, co dobiłoby rubla. Ryzyko jest tak wielkie, że rosyjski rynek stał się jeszcze mniej atrakcyjny, jeśli chodzi o zbyt. Również dla Chińczyków. Chiński przedsiębiorca z filią w Moskwie, który sprzedaje swoje towary lub usługi w Rosji otrzymuje zapłatę w rublach. Pomijając fakt, że w Rosji stopa zwrotu jest bardzo niska, a teraz będzie jeszcze niższa bo społeczeństwo ubożeje, to z zarobionymi rublami coś trzeba w takiej sytuacji zrobić. Albo zainwestować w Rosji (ryzyko!) albo przewalutować. Czyli sprzedać ruble i kupić dolary lub juany. Ale żeby sprzedać ruble, to ktoś musi chcieć je kupić 🙂 W tej chwili chętnymi na ruble są albo spekulanci (margines) albo państwa kupujące od Rosji gaz lub ropę. Jeśli sprzedaż tych surowców znacząco spadnie, to ruble przestaną być potrzebne komukolwiek – za wyjątkiem samych Rosjan. W takiej sytuacji kapitał zagraniczny (nawet z państw teoretycznie przychylnych Rosji) będzie uciekać z rosyjskiego rynku.
Oprócz tego nawet najbogatsi Rosjanie uciekną z majątkiem w złoto, dolary lub euro – jeśli będą mogli (legalnie lub nielegalnie). A ubożsi nie będą w stanie kupić importowanych towarów z uwagi na ich wysoką cenę (vide spadek rubla). Brak dostępności towarów lub drożyzna, widoczny gołym okiem kryzys, rządowa propaganda (wszyscy uderzają w Rosję, walczymy z całym Zachodem – trzeba się nastawić na trudny czas) – to wszystko zmultiplikuje w głowach Rosjan ryzyko głębokiego kryzysu. Co wobec tego zrobi rozsądny Rosjanin? Będzie oszczędzał. Wymieni ruble na złoto. Zgromadzi zapasy. Czym to może skutkować? Zmniejszeniem: konsumpcji (po chwilowym jej wzroście), obrotów, przepływów pieniądza, a w konsekwencji spadkiem PKB i produkcji (co już jest widoczne). Recesja i spadek produkcji doprowadzą do jeszcze większego zubożenia społeczeństwa i… Lawina śnieżna rusza. Jednocześnie gdy pieniądz nie krąży, to traci na wartości…
Jednak siła Rosji nie leży w społeczeństwie i jego zamożności. Władze z Moskwy żyją ze sprzedaży surowców i importu potrzebnych technologii i urządzeń pozwalających, jeśli nie na rozwój, to chociaż na utrzymanie tego co jest. Tymczasem przy potencjalnym załamaniu rubla, państwowy import np. z Chin zdrożeje. W zasadzie przy krachu rosyjskiej waluty, może się okazać, że Rosjanie będą prowadzić wymianę handlową z Chinami na zasadzie barteru. Ropa za technologie , zboże za elektronikę, etc. W dłuższej perspektywie będzie musiało to doprowadzić Federację Rosyjską do zapaści i upadku. Przepaść technologiczna między Rosją a resztą świata zacznie się pogłębiać i to skokowo.
Tu oczywiście wybiegliśmy nieco w przyszłość, bo stan na dzień dzisiejszy jest tak, że rubel jest teoretycznie najmocniejszy od kilku lat. Tyle, że to też jest dla Rosjan problemem. Bowiem kontrakty na sprzedaż gazu i ropy były zawierane w cenach określonych w dolarach. Innymi słowy, nawet jeśli teraz ktoś płaci za rosyjską ropę w rublach, to i tak wysokość ceny w rublach ustalana jest na podstawie kursu rubel-dolar. Im rubel silniejszy, tym Rosjanie otrzymują mniej rubli za jedną baryłkę… To z kolei ma negatywny wpływ na budżet Federacji Rosyjskiej, która wyciąga z posiadanych koncernów naftowych zyski i zasypuje nimi potrzeby finansowe państwa (zamiast inwestować w rozwój technologii i infrastrukturę związanych z wydobyciem).
Tak duże wahania rubla w tak krótkim czasie (na przełomie 2-3 miesięcy) są objawem słabości a nie siły tej waluty i gospodarki rosyjskiej. Jednocześnie gdy embargo na rosyjskie surowce stanie się faktem (grudzień 2022), wówczas kurs rubla ponownie będzie szukał dna.Tym razem problem będzie trudniejszy do naprawienia (niż to miało miejsce teraz), bowiem krajową walutę będą osłabiać również czynniki wewnętrzne. To już nie będzie krótkotrwały efekt paniki związanej z decyzją polityczną (atak na Ukrainę), tylko problem strukturalny zwiastujący długotrwały kryzys.
W tym miejscu proponuję zerknąć na świetne zestawienie danych ekonomiczno-gospodarczych opublikowane w Ośrodku Studiów Wschodnich: „gospodarka-rosji-zapowiedz-kryzysu”, gdzie przedstawiono sporo grafik z danymi. Wg nich od kwietnia 2022 roku handel detaliczny w Rosji spadł aż o blisko 10% licząc rok do roku. PKB w kwietniu skurczyło się o 3% r/r. Zaczęła również spadać produkcja przemysłowa (-1,6%), a roczna inflacja w maju 2022 wyniosła 17,5% (oficjalna). Przy czym należy pamiętać, że jeśli chodzi o konsekwencje związane z inwazją na Ukrainę, to dopiero początek.
Kiedy Rosjanie rozpoczną kolejny etap wojny?
Z powyższych danych i wniosków wynika, że prawdziwe problemy w rosyjskiej gospodarce zaczną się prawdopodobnie najpóźniej na początku 2023 roku. Jeśli fala kryzysu głęboko dotknie rosyjskie społeczeństwo, to wzrostowy trend poparcia Rosjan dla wojny przeciw Ukrainie może się odwrócić. To może skutkować niezadowoleniem społecznym, większym sceptycyzmem wobec władz, a także krytyczną opinią na temat skuteczności ich działania. Oczywiście kremlowska propaganda będzie próbowała wykorzystać negatywne czynniki na swoją korzyść. Już dziś obserwujemy „narzekania” niektórych publicystów i propagandzistów rosyjskich na to, że władze z Moskwy nie zdecydowały się przeprowadzić mobilizacji i uderzyć na Ukrainę z pełną siłą. Te „narzekania” – w mojej opinii – są fałszywą krytyką, która ma de facto przekonywać rosyjskie społeczeństwo do tego, że należy jak najszybciej wygrać wojnę. Za wszelką cenę. W tym celu trzeba przeprowadzić mobilizację i zakończyć temat ofensywą na bardzo szeroką skalę, przy użyciu wszelkich dostępnych sił i środków.
Dzięki tak stanowczym działaniom – jak będą starali się przekonywać propagandziści – będzie można podpisać pokój na własnych warunkach, przejąć kontrolę nad Kijowem, a przede wszystkim zmusić Zachód do współpracy. Wówczas problemy wew. Rosji znów zostałyby zasypane gotówką pochodzącą ze sprzedaży surowców energetycznych, a w dalszej perspektywie powrotem zachodniego kapitału do Rosji (inwestycje/miejsca pracy/technologie).
Niemniej nawet takie przedstawienie sytuacji, może nie wystarczyć. Jeśli wojna będzie się przedłużać i rodzić długotrwałe negatywne skutki dla społeczeństwa i gospodarki, to nawet przy poczuciu słuszności prowadzenia konfliktu, Rosjanie mogą sobie zacząć zadawać pytanie: „skoro wojna się tak przedłuża przez co mamy takie problemy, to czy powinniśmy ją kontynuować?”.
Z pewnością spora część społeczeństwa – jak to w Rosji bywa – pozostanie na stanowisku wspierania polityki Władimira Putina. Jednak odsetek ludzi niezadowolonych lub wątpiących będzie rósł. Wobec czego na decydentach z Kremla ciąży presja nie tylko gospodarcza, ale i społeczna.
Czy armia jest gotowa?
Do tego wszystkiego dochodzą aspekty militarne. Nawet gdyby wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Rosjanie powinni ponownie uderzyć na Kijów, to bez odpowiedniego potencjału wojskowego nie będzie to możliwe. I w tej kwestii jest najwięcej wątpliwości. Ponoszone na Ukrainie straty – nawet jeśli szacować je niżej niż jest to podawane – i tak są spore. Natomiast gdyby Rosjanie myśleli o ponownej, szeroko zakrojonej operacji, wówczas musieliby się przygotować lepiej niż poprzednim razem. I zabrać zdecydowanie większą ilość żołnierzy i sprzętu. Bo to głównie brak liczebności zadecydował o klęsce na odcinkach północnym i północno-wschodnim (kierunek Kijów). Oddziały czołowe zajmowały znaczne połacie terytorium na kierunku z Kurska i Orła, jadąc dalej na Kijów i zostawiają za sobą pustą przestrzeń. Nie było komu bronić zaplecza logistycznego i już zdobytych terenów. Mało liczebnie wojska rozdrabniały się wraz z każdym kilometrem, co groziło ich rozbiciem lub przerwaniem linii komunikacyjnych i okrążeniem. Rosjanom zabrakło sił by okrążyć Czernichów i kontynuować natarcie na Kijów od wschodu, mimo, że zdołali podejść na dogodne pozycje, które umożliwiłyby tego rodzaju akcje. Wniosek? Wydaje się, że bez zgromadzenia znacznie większych sił i przeprowadzenia mobilizacji (by nie osłabiać armii pilnujących innych granic/regionów), Rosja nie będzie zdolna do ponownej wyprawy na naddnieprzańską stolicę.
Trudno jest też oszacować ewentualny stan przygotowań (i czy w ogóle takie są prowadzone). Co jakiś czas pojawia się nowe nagranie o ściąganiu przez Rosjan sprzętu ciężkiego z odległych okręgów. Z magazynów wyciągane są również stare wozy np. czołgi T-62. Jednak nie widać by były jakoś masowo niszczone przez Ukraińców. To skłania do przekonania, że zwożony od ok. 2 miesięcy sprzęt nie trafia od razu na pole bitwy, a jest prawdopodobnie przeznaczany w dużej części do uzupełnień jednostek, które poniosły znaczne straty w czasie lutowo-marcowych zmagań. Czy jest go na tyle dużo, by zwiększyć liczebność rosyjskiej armii na Ukrainie w stosunku do stanu wyjściowego z 24 lutego? Nie wygląda na to, choć należy pamiętać, że w chwili obecnej większość oczu jest skierowana na front i działania bojowe – a nie na rosyjskie zaplecze.
Wydaje się jednak, że rosyjskie władze przygotowują się na scenariusz mobilizacyjny, także od strony formalno-prawnej. Niedawno podniesiono o 10 lat granicę wieku osób, które można powołać z poboru (wcześniej pobór obejmował osoby w wieku 18-40 lat). Mówi się także o wysyłaniu w rejon Ukrainy ludzi przebywających na przeszkoleniu wojskowym, a także rezerwistów i ochotników bez takiego przeszkolenia. Jednak aktualna skala tego zjawiska dowodzi raczej chęci uzupełniania strat w jednostkach walczących, a nie formowania kolejnych ugrupowań szykujących się do ofensywy.
Warto również zwrócić uwagę na Białoruś. Bowiem w mojej ocenie, do ponownego uderzenia na Kijów będą musiały zostać wykorzystane siły białoruskie. Oraz kierunki pomocnicze: z Brześcia na Kowel, z Stolina na Sarny, a być może również z Mozyrza na Korosteń. Białoruska armia nie jest ani liczna, ani dobrze wyposażona, a do tego może mieć mniejszą motywację do wojowania niż żołnierze rosyjscy. Niemniej z perspektywy Kremla nie ma to znaczenia. Chodzi o to, by rozproszyć ukraińskich obrońców na maksymalnej ilości odcinków. Białorusini nie będą musieli wygrywać, ba – mogą nawet zginąć. Byleby tylko związali dostatecznie długo część ukraińskich sił daleko od głównego kierunku uderzenia. W tym celu możliwe jest stworzenie mieszanych rosyjsko-białoruskich związków taktycznych.
I tutaj warto obserwować obecne działania Aleksandra Łukaszenki. Bowiem zaczął on ostatnio wypowiadać się w sposób (oskarżanie Ukrainy o prowokacje), który później mógłby usprawiedliwić czynny udział Białorusi w konflikcie. Ostatnio pojawiła się również informacja o tym, że przy granicy białorusko-ukraińskiej Mińsk rozstawił imitowane wozy bojowe. Co miało prawdopodobnie przekonać Ukraińców o potrzebie obrony tegoż kierunku i zamiast np. wzmacniania obrony w Donbasie. Z drugiej strony, gdy Ukraińcy to już odkryli, pewnej nocy kartony i balony mogą zostać zastąpione realnym sprzętem. Także czujność jest tutaj ciągle wymagana. Na tym przykładzie należy również zakładać, że podobną metodę stosują Rosjanie. Wobec czego rozpoznanie prawdziwych intencji Rosjan oraz sił jakimi rzeczywiście dysponują na podstawie zdjęć satelitarnych może być coraz trudniejsze.
Wszystko co zostało wyżej opisane, to jedynie poszlaki, które mogą ale nie muszą niczego dowodzić. Niemniej, w mojej ocenie, są to sygnały o rozpoczęciu pewnego procesu (przygotowanie się do ostatecznej rozprawy z Ukrainą), który będzie prawdopodobnie lepiej dostrzegalny za kilka tygodni lub nawet miesięcy.
Należy również pamiętać o tym, że mimo sporych strat (20-30 tys. ludzi ok. 700-1500 czołgów i 2-4 tys. poj. opancerzonych w zależności od różnych szacunków), Siły Zbrojne Federacji Rosyjskiej liczą sobie od 750 do 900 tys. żołnierzy, a najlepszym sprzętem (jak np. czołgami T-90) dysponowano dotychczas oszczędnie (a więc ich obsługą/załogami również). Czołgów z rodziny T-90 Rosjanie posiadają kilkaset, a na Ukrainie stracili kilkanaście-kilkadziesiąt. Wydaje się, że Rosjanie rzucili na pierwszy ukraiński ogień jednostki wyposażone w starszy sprzęt, a straty tego najlepszego liczone są przez OSINT-owców w sztukach w skali kolejnych tygodni. Rosja oszczędza również lotnictwo. I nic dziwnego, bowiem Siły Powietrze są im niezwykle potrzebne, jeśli chodzi o poczucie bezpieczeństwa wobec NATO. Zachód posiada znacznie lepsze samoloty, a przewaga w powietrzu może okazać się decydująca na współczesnym polu walki. Zwłaszcza w kontekście rozległego rosyjskiego terytorium, którego strefy powietrznej nie sposób bronić przy użyciu lądowych systemów przeciwlotniczych. Rosjanie są w stanie postawić obronę w postaci kilku „bąbli” A2AD wokół najważniejszych celów, jednak bez lotnictwa, reszta przestrzeni powietrznej byłaby podatna na penetrację ze strony wrogiego lotnictwa – zwłaszcza maszyn budowanych wg technologii stealth (tak, to tylko nazwa technologii, bo chodzi o trudnowykrywalność, a nie niewidzialność – co wiadomo już od początku XXI wieku, bowiem F-22 weszło do produkcji jeszcze 1997 roku a F-35 oblatano w 2006).
Biorąc to wszystko pod uwagę, a także szereg ocen różnych osób analizujących konflikt na Ukrainie, trudno jest ocenić realny potencjał Rosji. Nie wiadomo bowiem jaka jest rzeczywista skala strat, a jednocześnie trudno stwierdzić, w jakim stanie znajduje się reszta rosyjskiej armii i czy Kreml ma możliwość rzucenia sił z innych kierunków, czy też już wyczerpał wszystkie „wolne” zasoby, które mogły zostać oddelegowane na Ukrainę.
Niezależnie jednak od powyższego pamiętać należy, że choć wielkość strat może świadczyć o tym, że Rosja nie będzie w stanie zagrozić NATO nawet przez kolejne dziesięciolecie, to jednak samotna Ukraina to nie NATO… Rosja z pewnością posiada zasoby i potencjał by rozprawić się ze swoim słabszym sąsiadem, tyle tylko, że władze z Kremla chciały to zrobić jak najmniejszym nakładem sił i środków. Co skutkowało ogromnymi stratami i niepowodzeniem operacji zdobycia Kijowa.
Pytanie więc, czy Rosjanie zdecydują się na ruszenie całej machiny w wojnie z Ukrainą, a jeśli tak, to ile zajmą im przygotowania?
Biorąc pod uwagę fakt, że do ataku w dniu 24 lutego 2022 roku Rosjanie przygotowywali się mniej więcej od kwietnia 2021 roku, można za pomocą analogii oszacować, że przygotowanie drugiego dużego uderzenia będzie wymagało mniej więcej tyle samo czasu. Kreml mógł podjąć decyzję w tym zakresie najwcześniej na przełomie kwietnia i maja. Tak więc gdyby armia Federacji Rosyjskiej była w stanie zregenerować uszczuplone siły i wystawić odpowiednią armię, to ponowny atak na Kijów możliwy byłby w okolicach stycznia/lutego 2023 roku.
Jest to szacunek mocno uproszczony. Bowiem jeśli założyć, że do zdobycia Kijowa potrzeba większej armii, to by oznaczało dłuższy czas jej rozstawiania na pozycjach wyjściowych. Choć należy pamiętać, że jednak wiele jednostek jeż już na miejscu. Oprócz tego gro z taboru kolejowego jest zaangażowana w uzupełnianie zaopatrzenia jednostek wciąż walczących w Donbasie. Z drugiej strony, Rosjanie mogą mieć już większe doświadczenie w przerzucaniu i rozstawianiu sił. Także wyższy poziom organizacji w tym zakresie mógłby zwiększyć wydajność. Jednak należy brać też pod uwagę fakt, że Rosjanie mogliby chcieć lepiej zamaskować swoje ruchy przed okiem NATO i Ukraińców. Próba uzyskania efektu zaskoczenia wymagałaby powolnego zwożenia sił i środków, co odbywałoby się w ramach ruchu kolejowego wymaganego do obsługi frontu. Innymi słowy zwiększenie natężenia transportów kolejowych musiałoby być płynne i nieznaczne , a nie nagłe i wyraźne dla obserwatorów. Tak więc z wojskowego punktu widzenia, istnieje szereg czynników, które mogą negatywnie wpłynąć na czas przygotowań do operacji. Jednak nie należy zapominać o rosnącej presji gospodarczo-społecznej, co może wymusić zaniechanie powolnych przygotowań w ostatniej fazie przed atakiem.
Wariant rozejmu a bezkompromisowość Ukraińców
Oczywiście założenie, że strony będą za wszelką cenę dążyły do jednoznacznego militarnego rozstrzygnięcia w konflikcie musi zostać poddane próbie argumentów. Istnieje bowiem taka możliwość, że wyczerpani ofensywą Rosjanie zgodzą się na rozejm lub pokój. Jednak z przyczyn geopolitycznych i strategicznych, o których pisałem na wstępie a także szerzej w innych artykułach, tego rodzaju działanie Putina należałoby odebrać jako próbę uzyskania chwili wytchnienia. Czasu na wylizanie ran, w celu ponowienia inwazji. Tak też ocenia to strona ukraińska, która nie zamierza godzić się na kompromisowe rozwiązania, w ramach których musiałaby oddać część utraconego terytorium. Upór Ukraińców nie jest tutaj bezpodstawny. W interesie Kijowa jest doprowadzenie do sytuacji, w której sankcje zachodu zaczęłyby działać, a tym samym Rosja ponosiłaby ogromne straty gospodarcze. Skoro embargo na rosyjską ropę wchodzi dopiero w grudniu 2022 to Ukraińcy będą chcieli wytrwać dłużej. Ewentualny wcześniejszy rozejm mógłby skutkować zawieszeniem tych najbardziej bolesnych dla Moskwy sankcji. W konsekwencji Ukraińcy po wstrzymaniu działań wojennych zostaliby ze zdewastowanym państwem i poniesionymi ofiarami w wojnie (bez wyraźnych korzyści), a Rosja wciąż zaopatrywałaby Europę Zachodnią w gaz i ropę, czerpiąc z tego tytułu korzyści finansowe. Przy czym ryzyko rosyjskiego uderzenia lub szantażowania kolejną inwazją wciąż musiałoby być przez Kijów kalkulowane. Tego rodzaju scenariusz jest nieakceptowalny z punktu widzenia Ukrainy. Nic więc dziwnego, że Ukraińcy zapowiadają walkę do ostatecznego, bezkompromisowego zwycięstwa. Póki Rosja stoi na nogach i ma szansę wrócić do gry na europejskim rynku energetycznym, Ukraina musi walczyć. Pokój – nawet okupiony kompromisem – będzie możliwy wówczas, gdy Federacja Rosyjska osłabnie tak bardzo (i poniesie na polu bitwy taką klęskę), że ani Putin ani żaden jego następca nie będą myśleli o kolejnej wojnie przez następne 20 lat. Jednocześnie Ukraińcy muszą zobaczyć, że Europa Zachodnia rzeczywiście oderwała się od rosyjskich gazu i ropy. Mowa tutaj nie tylko o rozwiązaniach tymczasowych ale o budowie infrastruktury. Nie chodzi o to, by UE już nigdy nie kupiło rosyjskiego gazu czy ropy (byłoby naiwnością liczenie na to), ale o to, by UE (w tym zwłaszcza Niemcy) miała zabezpieczone alternatywne kierunki pozyskiwania surowców. Od ręki. W takiej sytuacji każdy najmniejszy rosyjski wyskok mógłby być całkowicie karcony odcięciem od zachodniego kapitału. Tak by nie powtórzyła się sytuacja, w której Rosjanie atakują w lutym, a sankcje zaczynają ich boleć dopiero za rok (bo może być już po wszystkim).
Warto zwrócić uwagę na fakt, że ukraiński punkt widzenia w opisanym zakresie w 100% pokrywa się z polskim interesem narodowym.
Walka do ostatecznego zwycięstwa?
Federacja Rosyjska musi ostatecznie przejąć kontrolę nad Kijowem, by w dalszej kolejności zagrozić zachodowi i NATO oraz uzyskać zniesienie sankcji. Jednocześnie władze z Kremla znajdują się pod presją gospodarczą i społ. które nie pozwalają przewlekać konfliktu w nieskończoność. Ukraińcy nie mogą dopuścić do rozejmu/pokoju, zanim Rosja nie padnie na kolana pod wpływem niepowodzeń militarnych, problemów wewnętrznych i sankcji zewnętrznych. Przy czym obie strony wiedzą, że im dłużej trwa wojna, tym słabsze wyjdą z konfliktu. Jednocześnie to Rosjanie posiadają inicjatywę i będą decydowali o tym, czy i kiedy zakończy się wojna. Rosja już nie raz pokazywała również, że potrafi długo (choć nie w nieskończoność) przetrzymywać kryzysy gospodarcze i naciski zewnętrzne oraz wytrwale prowadzić konflikt zbrojny. Nawet latami (vide Afganistan, Czeczenia, Ukraina od 2014r.). Czy będzie gotowa na taki scenariusz i tym razem? Trudno ocenić, jakie dane i szacunki posiadają decydenci z Kremla, jeśli chodzi o odporność państwa na różnych płaszczyznach. Warto też pamiętać o tym, że Moskwa liczy na to, że to zachód Europy ulegnie pierwszy. Pod wpływem kryzysu spotęgowanego wysokimi cenami surowców energetycznych, a także z powodu braku dostępu do alternatywnych dostaw (np. ropy). Te oczekiwania wynikają również z faktu, że Rosjanie uważają zachodnie społeczeństwa za słabe i nieodporne na negatywne czynniki gospodarcze. Wobec czego w Moskwie liczy się na sporą presję społeczną na elity decyzyjne z Paryża, Rzymu, Madrytu, Wiednia i oczywiście Berlina. Tak więc dużo też zależy od postawy Zachodu oraz tego, jak poradzi sobie z kryzysem energetycznym. Choć trudno sobie wyobrazić scenariusz, w którym UE wywiesza polityczną flagę kapitulacji przyznając, że zakręcenie kurków przez Rosjan nakazuje jej pozostawienie Ukrainy na pastwę Putina. To byłby olbrzymi cios w wizerunek UE, a przede wszystkim mogłoby to rozbić ją od wewnątrz. Oczywiście pominąwszy fakt, że Stany Zjednoczone zwyczajnie na to nie pozwolą.
Koniec wojny jeszcze w 2023?
Początkowo, tuż przed rosyjskim atakiem w lutym 2022 roku, istniało wiele obaw co do tego, czy Ukraina zdoła się obronić. Niektórzy spodziewali się krótkiej 1-2 tygodniowej kampanii. Tymczasem po dwóch tygodniach było już jasne, że Rosjanie nie zrealizowali założonych, niezwykle ambitnych celów. Gdy starcie weszło w drugi etap – wojny materiałowej na wyniszczenie – pojawiły się przewidywania co do tego, że wojna może potrwać całe lata.
Należy jednak pamiętać, że tak jak I faza starcia okazała się przejściowa, tak i charakterystyka prowadzenia wojny w II etapie nie musi być kontynuowana aż do zakończenia konfliktu. Jego dynamika może się ponownie zmienić.
Oczywiście próba przewidzenia dalszego przebiegu wojny oraz jej wyniku musi być skazana na porażkę. Nie sposób celnie prognozować, bez prawdziwych danych dotyczących przebiegu walk i strat poszczególnych stron, a także bez wiedzy dotyczącej konkretnych potencjałów militarnych obu armii. Wszystkie te informacje mają charakter niejawny, a i sami Ukraińcy czy Rosjanie nie dysponują wiedzą kompletną.
Niemniej na podstawie oceny własnej dotyczącej celów obu stron konfliktu, a także po przeanalizowaniu aspektów polityczno-gospodarczych, pozostaję przy zdaniu, które podnosiłem już w kwietniu tego roku, że Rosja ponownie uderzy na Kijów. To co najgorsze, jeszcze przed Ukraińcami.
Jednocześnie skłaniam się do przekonania, że Rosjanie będą raczej dążyć do prędkiego rozstrzygnięcia konfliktu i uderzą tak szybko, jak tylko zdołają się przygotować i gdy tylko uznają, że obecnie prowadzona wojna na wyniszczenie dostatecznie mocno osłabiła ukraińską armię. III faza wojny – ponownie cechująca się bitwą manewrową prowadzoną na wielu kierunkach jednocześnie – może zadecydować o druzgocącej klęsce jednej lub drugiej strony. Jest zupełnie prawdopodobnym, że w 2023 roku będzie już po wszystkim… Chyba, że Rosjanie będą na tyle wyczerpani aktualnie prowadzonymi starciami, że zdołają oszukać zachód i przy jego presji na Ukrainę postarają się o zawarcie rozejmu/pokoju (lub po prostu z uwagi na wyczerpanie obu stron, działania na froncie zostaną na pewien czas zamrożone, jak to było po 2014 roku). Okres ten posłużyłby na przygotowania do ponowienia ofensywy na Kijów. W takim scenariuszu ostatecznie rozstrzygnięcie mogłoby zapaść nieco później, choć przy utrzymaniu i zwiększaniu sankcji zachodu oraz w momencie blokowania eksportu rosyjskich surowców, Rosjanie musieliby się śpieszyć.
Na koniec warto zwrócić uwagę na fakt, że Zachód ma możliwość sprowokowania bardziej agresywnych działań Moskwy. Gdyby zablokowano dla rosyjskich tankowców wyjścia z Bałtyku i Morza Czarnego, wówczas Rosja mogłaby szukać natychmiastowego rozstrzygnięcia na Ukrainie, a nawet próbować zadziałać hybrydowo przeciw NATO. Ma to swoje dobre i złe strony, w zależności od tego czy potencjalne ofiary byłyby przygotowane na rosyjską reakcję czy też nie.
Krzysztof Wojczal
geopolityka, polityka, gospodarka, prawo, podatki – blog
Rakietami da sie zabic prezdenta tulko tzreba w jego celowac. Tak samo trzeba by zniszczyc transporty broni koleja – a tymczasem kolej na Ukrainie dziala bez kloptu. A co wiecej Rosjanie ochraniaja zborze Ukrainskei z Oddessy Przez Turcje w skutek porozumienia. Dziwna to wojna.
Mijają dwa lata i wygląda, że Rosja robi bokami. A do tego wygląda, że zużyła zapasy starszego sprzętu z czasów ZSRR, a wraz z nim ich obsługi. Obrona przecirakietowa leży, marynarka też. Wygląda na to, że nawet jeśli Moskwa zmobilizuje kolejnych 100 000 ludzi, to nie będzie mieć dla nich sprzętu, a gdyby Chiny nawet podarowały, to trzeba jeszcze tych ludzi przeszkolić, co kilka – kilkanaście miesięcy potrwa. Teraz rosyjskie lotnictwo zmierzy się z przestrzałym lotnictwem zachodnim ( zobaczymy co Zachód da Ukrainie do przetestowania na F-16 ), na początku starszym sprzętem, potem nowszym.