Świat bez USA to katastrofa dla Chin, Niemiec i Rosji?

Rosjanie, Niemcy, a także zapewne Chińczycy zatęsknią jeszcze za hegemonią Stanów Zjednoczonych. Za jednobiegunowym światem, do którego rozpadu sami się przyczyniają. Gdyby władze z USA jutro ogłosiły powrót do doktryny Monroe’a, wycofały swoje wojska i floty do Ameryki Północnej, a także wyrzekły się wszelkiego zaangażowania i zobowiązań – wszyscy mielibyśmy olbrzymi problem. Tam, gdzie dziś widoczne są tylko okazje, w dniu jutrzejszym pojawiłyby się również wyzwania i zagrożenia. Z którymi trudno byłoby sobie poradzić bez największej gospodarki świata (przeliczając na USD), najsilniejszej floty, największego dystrybutora demokratycznych wartości, a także ogólnoświatowego gwaranta bezpieczeństwa. Globalna scena międzynarodowa nie jest jeszcze gotowa, by przejąć wszystkie, pełnione przez Stany Zjednoczone role i wypełnić lukę po hegemonie.

I takim, być może kontrowersyjnym dla niektórych, wstępem zapraszam do dalszej części tekstu 🙂

 

Ład jednobiegunowy – najbezpieczniejsza wersja świata

Nieco teorii. Konflikty zbrojne występują tam, gdzie mamy do czynienia z co najmniej dwoma podmiotami dysponującymi siłą militarną, których interesy są rozbieżne. Rozbudowując to twierdzenie dalej, im więcej występuje podmiotów o rozbieżnych interesach, tym większe jest ryzyko wystąpienia konfliktu zbrojnego. Te banalne tezy, musiały wybrzmieć na samym początku, ponieważ ich znaczenie jest decydujące, jeśli chodzi o wyciąganie dalszych wniosków.

Odnosząc się do geopolityki i polityki międzynarodowej. W świecie jednobiegunowym, występuje wprawdzie wiele podmiotów, ale żaden z nich nie posiada zdolności do zakwestionowania pozycji hegemona lub też akceptuje dominację jednego z graczy i podporządkowuje się jego woli. Taki stan rzeczy sprawia, iż konflikty zbrojne o skali globalnej zwyczajnie nie występują. Natomiast często, inspiratorem lokalnych konfliktów, jest sam hegemon. Który zawsze stara się wzmocnić swoją pozycję, lub zwyczajnie wykorzystać przewagi, jakimi dysponuje, do przeforsowania własnej woli.

Niewątpliwym jest, iż świat jednobiegunowy (w którym nikt nie chce kwestionować pozycji oraz działań hegemona) jest, w skali globalnej, mniej narażony na konflikty zbrojne o szerokim zasięgu niż świat dwubiegunowy. Czyli taki, z jakim mieliśmy do czynienia w latach 1945-1989. Wówczas dwie, przeciwne sobie siły, dążyły do uzyskania przewagi, tocząc zmagania na wielu płaszczyznach w różnych zakątkach świata. Brak wybuchu wojny globalnej zawdzięczamy przy tym, w dużej mierze, potędze broni atomowej. Oraz groźbie wzajemnego unicestwienia obu konkurencyjnych stron. Ważnym aspektem była tutaj możliwość bezpośredniego uderzenia (np. za pomocą rakiety z głowicą nuklearną) na terytorium przeciwnika.

Niemniej, zarówno od świata jednobiegunowego, jak i od dwubiegunowego, jeszcze bardziej narażonym na konflikty zbrojne o szerokim zasięgu (lub mnogość konfliktów lokalnych, toczonych równolegle), jest świat wielobiegunowy. Z tak ułożonym ładem mieliśmy do czynienia przez większą część znanej nam historii ludzkości. Historii, o której mówi się, że jest de facto historią wojen. Wszystkie największe wojny europejskie wybuchły w okresie rywalizujących mocarstw. Z humanistycznego punktu widzenia, skutki wielobiegunowości można uznać za katastrofę dla ludzkości.

W świecie wielobiegunowym, każde z mocarstw, rywalizując z pozostałymi, prowadzi ekspansję we wszelkich możliwych kierunkach. Część tej ekspansji wynika zwyczajnie z umów dwu lub wielostronnych pomiędzy mocarstwami. Narody słabsze tracą niepodległość w imię prawa silniejszego. Historycznie, ekspansja mocarstw przeważnie zaczynała się kosztem tych najsłabszych. Do konfliktu pomiędzy najsilniejszymi dochodziło natomiast wówczas, gdy niemal cały tort został już wcześniej podzielony i dalszy wzrost potęgi mógł odbyć się jedynie kosztem innego mocarstwa. W świecie wielobiegunowym nie ma miejsca dla takich wartości jak prawo do samostanowienia narodu. My, Polacy, przekonywaliśmy się o tym wielokrotnie.

Świat wg hegemonii USA

Obiektywnie, mając na uwadze wcześniejszy kontekst. Jednobiegunową strukturę ładu światowego (z przewodnictwem USA), z jaką mamy do czynienia począwszy od 1989 roku, należy uznać za najwspanialsze osiągnięcie dyplomatyczne w znanej nam historii ludzkości. Niezależnie od tego, jak ocenimy same Stany Zjednoczone oraz ich postawę. Świat jednobiegunowy może powstać bowiem tylko i wyłącznie na dwa sposoby. Poprzez podbój globu (w wyniku którego tylko jedno państwo zachowuje podmiotowość) lub poprzez stworzenie architektury opartej o dobrowolną akceptację pozostałych graczy na arenie międzynarodowej, w zakresie dominacji jednego z nich. Nigdy w historii ludzkości, żadna cywilizacja nie dokonała podboju całego świata. Natomiast tylko jedno państwo, potrafiło zbudować jednobiegunowy model na arenie międzynarodowej przy większej lub mniejszej akceptacji reszty globu. I nie prowadziło przy tym żadnych terytorialnych podbojów (choć uczestniczyło w wojnach lub samo je wywoływało). Takie osiągnięcie należy docenić.

Stany Zjednoczone, jako hegemon, są jednym z najłagodniejszych dominantów, z jakimi moglibyśmy mieć do czynienia. Jest to państwo demokratyczne, ze społeczeństwem, w którym wartości tj. wolność, konstytucja i moralność działania państwa są bardzo mocno zakorzenione. Oczywiście nie oznacza to, iż władze z Waszyngtonu kierują się w polityce międzynarodowej zasadami sprawiedliwości i moralności. Wręcz przeciwnie. Jak każde inne, kierują się raczej interesem, zarządzanego przez siebie, państwa. Jednak demokratyczny kaftan bezpieczeństwa ogranicza ambicje i zapędy władz. Nawet, jeśli interes USA wymaga rozpoczęcia wojny, to władze muszą przekonać własne społeczeństwo, iż konflikt taki jest moralnie uzasadniony. Warto przypomnieć, że Amerykanie nie przegrali w Wietnamie (lata 1955-1975) z uwagi na względy militarne. Waszyngton wycofał wojska z Półwyspu Indochińskiego z pobudek politycznych. Głównie w wyniku wewnętrznej, anty-wojennej presji społecznej.

Trudno jest sobie wyobrazić, by USA wypowiedziało dzisiaj wojnę jakiemukolwiek państwu europejskiemu. Nawet decyzje o inwazjach w Azji, na Afganistan czy Irak, zostały wydane na skutek jednej z największych narodowych tragedii USA – ataków z 11 września 2001 roku. Bez tego wydarzenia, G.W. Bush nie uzyskałby poparcia do prowadzenia jakiejkolwiek wojny (zresztą konflikt z Irakiem był dodatkowo uzasadniany posiadaniem i używaniem przez Saddama Husseina broni chemicznej, co dot. również aspektu moralnego). Podobnie jak jego ojciec George H. W. Bush senior, który wydał decyzję o wojnie z Irakiem w oparciu o sfingowany skandal, związany z traktowaniem przez żołnierzy Saddama, pacjentów (dzieci) w kuwejckich szpitalach. Sam fakt zaatakowania Kuwejtu przez Irak, mógł okazać się dla amerykańskiego społeczeństwa, zbyt słabą przesłanką do zaangażowania się konflikt zbrojny w innej części świata. Warto też przypomnieć, że USA weszły do II Wojny Światowej dopiero na skutek japońskiego ataku na Pearl Harbour z 7 grudnia 1941 roku. Który był chyba najbardziej spektakularną militarną porażką USA. Pokazuje to, jak mocnych impulsów potrzebuje amerykańskie społeczeństwo, by poprzeć wojenne plany swoich decydentów.

W ustrojach demokratycznych, przedstawiciele elit, by zachować władzę, muszą liczyć się z nastrojami wyborców. Jednocześnie podjęcie każdego kontrowersyjnego działania, grozi utratą poparcia i przegraną w kolejnych wyborach. Stąd, elity państw o ustrojach demokratycznych, są znacznie mniej skłonne do podejmowania ofensywnych i postrzeganych jako agresywne, działań. O ile przy dyktaturze liczy się tylko efekt (póki dyktator wygrywa, póty nie musi obawiać się obalenia), o tyle w demokracji już samo działanie, a nawet tylko chęć podjęcia danego działania, mogą pozbawić decydentów szans na zachowanie pełnionych funkcji. Taki stan rzeczy wymusza niejako na władzach państw demokratycznych, wybieranie mniej oczywistych i często niejawnych metod prowadzenie ekspansji. Żołnierzy zastępują propagandziści lub ekonomiści. Funkcję czołgów, pełnią łapówki lub instytucje finansowe. A przedstawiciele służb specjalnych noszą garnitury zamiast opasek à la Rambo. Z punktu widzenia “ofiar”, wciąż mamy do czynienia z moralnie naganną postawą (wykorzystywanie własnej pozycji do uzależniania i wyzyskiwania państw słabszych). Jednak historia dowiodła już niejednokrotnie tego, że ekspansja często przybiera jednak formę działań militarnych. I w takim przypadku, ofiary nie tylko mogą stracić część majątku i niezależności, ale i życie. Zresztą co tu dużo pisać. Przed 1989 rokiem doświadczaliśmy innej metody budowania zależności i nie było chyba wówczas żadnego uczciwego człowieka, który nie życzyłby Polsce znalezienia się po tej zachodniej stronie żelaznej kurtyny.

Tymczasem świat pod hegemonią USA, to blisko dwieście niepodległych państw globu. Sama Europa liczy sobie obecnie 46 państw, czyli ponad dwa razy więcej niż tuż przed I Wojną Światową. Współcześnie istnieje największa ilość suwerennych państw z jaką mieliśmy do czynienia na Ziemi, licząc od co najmniej końca XIX wieku (vide Zjednoczenie Niemiec i Włoch, z tego co udało mi się ustalić, z pewnością jest więcej państw niż było w 1901 roku). Pamiętać też należy o okresie kolonialnym, w czasie którego, liczba państw (na skutek podbojów) drastycznie zmalała. Natomiast czasy średniowiecza i starożytności, cechowały się powstawaniem (i upadaniem) olbrzymich imperiów w różnych częściach globu. Nie robiłem w tym kierunku badań (jeśli ktoś ma takie dane, proszę o komentarz lub ew. sprostowanie), więc nie jestem do końca pewny, ale możliwe, że współczesny świat jest najbardziej rozdrobionym w omawianym względzie w całej w znanej historii ludzkiej cywilizacji (pod kątem cech podmiotowości państwowej, a nie np. plemiennej). Zasada wprowadzona przez Woodrowa Wilsona dotycząca prawa do samostanowienia narodów, jest powszechnie akceptowalną regułą, która zdaje się być dzisiaj dla nas oczywista. A przecież nie zawsze tak było.

Z innej perspektywy, mnogość małych, słabych państw i państewek wzmacnia pozycję hegemona. I tu można upatrywać źródła zgody Stanów Zjednoczonych, na tak skonstruowany świat (co nie zmienia faktu, iż dzięki temu np. istnieje Polska). Jednak pamiętać również należy, że wewnątrz i w ramach Pax Americana powstało zjawisko nazwane Pax Europaea. USA akceptowało więc inicjatywę polegającą na stworzeniu bloku państw europejskich, który wzmacniałby pozycję każdego z jego uczestników. Blok ten jest uznawany współcześnie za pewnego rodzaju konkurenta dla USA (przynajmniej na płaszczyźnie gospodarczej).

Stany Zjednoczone skonstruowały architekturę, w której posiadają szereg lewarów na poszczególnych graczy. Głównie w płaszczyźnie gospodarczej, finansowo-bankowej oraz politycznej. Konstrukcja ta okazała się jednak na tyle liberalna i “łagodna”, że pozwalała na rozwój każdemu z jej uczestników. Niektórzy z nich, jak Republika Federalna Niemiec czy Chińska Republika Ludowa, mogły dzięki temu nabrać masy, pozwalającej przeciwstawiać się woli USA. Jest to najlepszym dowodem na to, że waszyngtoński hegemon, nie jest w gruncie rzeczy złą opcją, nawet dla swoich przeciwników.

Paradoks sytuacji

Obecnie zastanawiamy się, do czego doprowadzi wzrost potęgi Chin i wyraźna gra Pekinu, Berlina i Moskwy na osłabienie globlanej roli Waszyngtonu. Trudno jednak winić Chińczyków i Niemców za to, że w ramach istniejącego ładu postanowili wykorzystać jego warunki w celu zwiększenia własnych potęg polityczno-gospodarczych. Nie można również zarzucać elitom z Pekinu, że chcąc uzyskać niezależność od amerykańskiej floty, zdecydowały się na budowę własnej (co tylko zwiększa napięcie między stronami). Że w celu uniezależnienia się od świata morskiego, postawiły na projekt Nowego Jedwabnego Szlaku. Nie sposób również potępiać Amerykanów, którzy widząc to wszystko, starają się przeciwdziałać. Tak, by utrzymać pozycję hegemona, kontrolującego najważniejsze sfery finansowo-gospodarcze zglobalizowanego świata.

Rodzi się jednocześnie zasadnicze pytanie, czy Amerykanie nie popełnili błędu, tworząc tak liberalną infrastrukturę ładu światowego. Jednak trzeba sobie zdawać sprawę również z tego, że im bardziej hegemon stara się zdominować pozostałych, tym większy budzi to wśród nich opór. Tym samym, elity z Waszyngtonu musiały po 1989 roku znaleźć pewnego rodzaju złoty środek w celu zagwarantowania długofalowej stabilności systemu. I taką stabilność, rzeczywiście uzyskano. System okazał się tak bardzo korzystny dla jego uczestników, że mocarstwa które dążą do złamania amerykańskiej hegemonii, chcą jednocześnie utrzymać i wręcz obronić istniejący system (w postaci umów i układów międzynarodowych, swobody handlu etc.etc.).

Amerykanie dostrzegli, że ustalone przez nich warunki gry, prowadzą do osłabiania ich pozycji. Dlatego dziś obserwujemy zjawisko, w którym hegemon zaczyna łamać własne reguły. A jego konkurenci: Niemcy, Rosja i Chiny, robią wszystko by pozostało po staremu. Z tą różnicą, że zamiast jednego hegemona, światem zarządzałoby kilka mocarstw. Z dominującą rolą w Eurazji trzech stolic: Pekinu, Moskwy i Berlina.

W tym swoistym paradoksie, trzeba jednak zauważyć jedną rzecz. Nie jest możliwe zniesienie hegemonii, wprowadzenie wielobiegunowości, przy jednoczesnym zagwarantowaniu światu dotychczasowego bezpieczeństwa. Powstanie kilku równorzędnych bloków o niejednolitych interesach, wcześniej czy później, doprowadzi do wzrostu napięcia i konfrontacji. Nie było jeszcze w historii takiego koncertu mocarstw, który zadowoliłby wszystkich i nie zakończył się wojną między sygnatariuszami układu. Nie było jeszcze takiego wielobiegunowego świata, w którym wszyscy najmniejsi i najsłabsi otrzymaliby realną gwarancję suwerenności i niepodległości (realną – czyli gwarantowaną przez wszystkie mocarstwa, pamiętamy Traktat Wersalski, do którego nie zaproszono ZSRR, a który przestał być gwarantowany przez USA z chwilą odstąpienia od projektu Ligi Narodów). O ile w interesie hegemona, jest utrzymanie wielu, mniejszych, niezależnych państw (choćby w myśl zasady divide et impera), o tyle interes ten ustaje w przypadku gry wielu mocarstw. Które nie chcą dzielić świata (ponieważ i tak nim de facto zarządzają), a go konsolidować wokół własnych ośrodków władzy.

Interesy mocarstw

W kontekście interesów samych mocarstw. Niewątpliwie, dotychczasowy mechanizm systemu działał na ich korzyść. Wprawdzie nie mogły one prowadzić ekspansji terytorialnej (co ograniczał hegemon), to jednak w sposób bezpieczny, niczym nie zagrożony, rozwijały się gospodarczo i politycznie (np. poprzez tworzenie UE). Ten element bezpieczeństwa, w świecie wielobiegunowym, zanika. Wobec braku lidera, najwięksi gracze będą musieli sami rozstrzygać spory między sobą. Zdobywać przewagi (również na płaszczyźnie siły) i poprzez potencjał militarny, gwarantować sobie wymagalność zawartych traktatów. Naturalnym jest, że każde z mocarstw będzie dążyło do wzmocnienia swojej pozycji względem pozostałych. Gdy natomiast jedno z nich uzyska zbyt wielką przewagę, pozostałe będą musiały jakoś zareagować, by nie dopuścić do zrodzenia się nowej hegemonii.

Wielobiegunowość świata zweryfikuje wszystkie słabości każdego z graczy. Państwa przejmą pełną odpowiedzialność za siebie, co dla słabszych może skończyć się utratą suwerenności. Dla silniejszych z kolei, o ironio, znacznym osłabieniem ich pozycji względem innych mocarstw (choć w porównaniu do byłego hegemona, ich pozycja oczywiście wzrośnie).

Anty-chiński blok

Odnosząc się do konkretnych przykładów, Niemcy i Rosja najchętniej stworzyłyby Unię od Władywostoku po Lizbonę. Inicjatywa ta, jest blokowana głównie przez Stany Zjednoczone (i przez wspierane przez nich Trójmorze z Polską jako jego trzonem). Jednak wcale nie jest powiedziane, że przy wycofaniu się hegemona, ten eurazjatycki projekt by powstał. Również Chinom nie zależy na wzmacnianiu Moskwy, czym byłoby niewątpliwie jej strategiczne partnerstwo z Berlinem. Bezpieczna od zachodu Rosja, z sojuszniczymi Niemcami i Unią, mogłaby przerzucić niemal cały swój militarny potencjał na wschód. Kreml byłby wówczas zdolny, za pomocą siły (lub groźby jej użycia), odbudować swoją pozycję w Azji Centralnej (bogatej w gaz ziemny). Co byłoby potężnym ciosem w chińskie interesy. Przerzucenie rosyjskiego wojska na granicę rosyjsko-chińską również nie ucieszyłoby władz w Pekinie. By temu przeciwdziałać, Chińczycy musieliby zacząć grać przeciwko osi Berlin-Moskwa (być może nawet tą samą kartą co Amerykanie – czyli Polską i Trójmorzem). Pamiętać przy tym należy, że rynek niemiecki, jest jednym z najważniejszych, europejskich rynków eksportowych, ale i importowych dla Chin. Innymi słowy, Pekin stanąłby w bardzo niekomfortowej dla siebie pozycji. Z jednej strony Chińczykom zależy bowiem na europejskim rynku zbytu, z drugiej, ze względów bezpieczeństwa, nie mogliby dopuścić do powstania partnerstwa niemiecko-rosyjskiego (pytanie czy w ogóle mają siłę i zdolność zablokowania takiego partnerstwa – co jest wątpliwe). Obecność Amerykanów w Europie Środkowej i ich sprzeciw wobec powstania osi Berlin-Moskwa, pozwalają w tej chwili Pekinowi, na układanie się z ww. stolicami w pełnej zgodzie. Bez obaw, że powstanie eurazjatycka przeciwwaga dla Państwa Środka.

Jednocześnie, gdy Pax Americana ustanie, z pewnością do bloku anty-chińskiego dołączą Indie. Wówczas ich partnerstwo z Rosją stanie się zupełnie naturalne. Wskazać przy tym należy, że ewentualny układ indyjsko-rosyjski mógłby podzielić Azję Środkową pomiędzy oba mocarstwa. Rosjanie odzyskaliby wpływy i władzę w Kazachstanie, Turkmenistanie i Uzbekistanie. Z kolei Indie mogłyby ujarzmić Pakistan (a przynajmniej mogłyby próbować – co w kontekście posiadania broni jądrowej przez Islamabad, mogłoby być niezwykle trudne). W konsekwencji zagroziłoby to odcięciem Chińczyków nie tylko od surowców energetycznych z Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej, ale i uniemożliwiłoby budowę Nowego Jedwabnego Szlaku do Europy (wolnego od nacisków konkurencyjnych mocarstw). Obecna chińska zależność od amerykańskiej floty (w sferze handlu), przemieniłaby się w zależność od Indii i Rosji. Sąsiednich i prawdziwych rywali Chińskiej Republiki Ludowej.

Usunięcie się hegemona mogłoby również oznaczać, iż Japonia wróciłaby na drogę mocarstwowości. Tokio w bardzo krótkim czasie mogłoby uzyskać broń jądrową. W efekcie, najbardziej rozwinięte i drogocenne dla gospodarki krajowej, wschodnie wybrzeże Chin byłoby zagrożone. Tym samym, jeśli Amerykanie zrezygnują z hegemonii i wycofają się zupełnie z polityki międzynarodowej, bezpieczeństwo Chin może na tym stracić. Pekin stanie w obliczu anty-chińskiego, europejsko-rosyjskiego bloku zaprzyjaźnionego z Indiami. Strefy buforowe Chin i ich wypływy zostaną najprawdopodobniej skrócone (o Azję Środkową). W obawie przed Państwem Środka, na zachodnim Pacyfiku może z kolei powstać koalicja wyspiarzy (Japonia, Australia, Indonezja, Filipiny). Koalicja, która również będzie szukała wsparcia w Indiach oraz Rosji.

Tym samym, Chińczycy mogą wpaść z deszczu pod rynnę. Liberalne reguły amerykańskiego hegemona, mogą zostać zastąpione przez berlińsko-moskiewski dyktat wsparty przez New Delhi i Tokio. Nie jest wcale powiedziane, że współczesna swoboda w handlu zostanie utrzymana. To z kolei uderzyłoby w gospodarkę Chin, która uzależniona jest jeszcze od eksportu na rynki zewnętrzne (głównie do USA i UE) oraz importu surowców energetycznych (gaz ziemny i ropa naftowa).

Azjatyckie zagrożenia dla Europy

Również Niemcy, a nawet cała Europa mogą znaleźć się w znacznie trudniejszej pozycji niż współczesna. O ile w tej chwili, to Amerykanie wzięli na siebie ciężar okiełznania chińskiego giganta, o tyle w przypadku ich obojętnej postawy, to na Niemcy spadłaby odpowiedzialność za odpieranie chińskiej ofensywny na płaszczyźnie:

  1. gospodarczej (wrogie przejęcia firm, uzależnianie państw od kapitału chińskiego, wzmożony eksport i zalewanie rynków chińskimi produktami),

  2. politycznej (pozyskiwanie wpływów w Grecji, Włoszech, na Węgrzech, a może i w Polsce oraz Rumunii),

  3. technologicznej (kradzieże technologii, ale i przewaga chińskich technologii, która już jest widoczna),

  4. informacyjnej,

  5. wywiadowczej.

Czy Berlin jest na to gotowy i przede wszystkim, czy jest w stanie nawiązać na tych płaszczyznach równorzędną walkę z Pekinem? Niewątpliwie, by zrównoważyć chińskie przewagi, Niemcy i Unia Europejska musiałyby zastosować interwencyjną politykę w sprawach handlu i gospodarki. To nie USA, a Unia nakładałaby wówczas kolejne cła na produkty z Chin, po to, by niemieckie koncerny mogły wytrzymać konkurencję na europejskim rynku z chińskimi producentami. Gdyby nie było wojny celnej na linii USA – Chiny, to całkiem prawdopodobne, że doszłoby ostatecznie do zmagań na tej płaszczyźnie pomiędzy Unią, a Chinami. To z kolei również uderzałoby w niemiecką gospodarkę (która sporo eksportuje do Chin i póki co, jako jedyna w Europie, posiada dodatni bilans handlowy z Państwem Środka).

Kocioł bliskowschodni

Wskazać jednocześnie należy, że kontynentalna UE (bez Wielkiej Brytanii, ale i zapewne również z UK) jest zbyt słaba militarnie, by kontrolować szlaki morskie do Chin. Mało tego, Europa jest w tej chwili tak bezsilna, że nie jest zdolna do wzięcia udziału w grze na Bliskim Wschodzie. A to oznacza, że Europejczycy nie są wstanie zagwarantować tranzytu dla swoich towarów, przez Kanał Sueski.

Gdyby USA przestało angażować się na Bliskim Wschodzie, najprawdopodobniej region zostałby ustabilizowany bądź to poprzez blok orientujących się na Chiny, średniej wielkości państw (Turcja, Iran, a może nawet Egipt), bądź też w wyniku wojny i chaosu nastąpiłoby odwrócenie procesu defragmentacji tego regionu. Innymi słowy, mogłoby powstać islamskie imperium bliskowschodnie (tak jak dawniej: Imperium Osmańskie, Imperium Perskie itp.). W każdej z wyżej wskazanych opcji, stanowiłoby to olbrzymie zagrożenie dla interesów i bezpieczeństwa państw europejskich. Nawet, jeśli założyć przyjazną postawę Rosji względem Europy, to nasz kontynent musiałby się zmierzyć z zagrożeniem z Bliskiego Wschodu, a może nawet i Afryki Północnej. Bez silnej armii i floty, UE nie będzie zdolna kontrolować swojego najważniejszego przedpola. Zanim Paryż i Berlin wytworzą odpowiednią siłę, zagrożenie z Bliskiego Wschodu może stać się nie do zaduszenia w zarodku. A pamiętać należy, iż mocarstwa islamskie charakteryzowały się agresywną postawą wobec Europy (która stanowiła naturalny kierunek ekspansji). W tym kontekście pojawiłby się kolejny problem… Problem wielokulturowości społeczeństw europejskich, co w kontekście rywalizacji ideowo-religijnej stanowiłoby potężną słabość.

Obrona syberyjskich rubieży na dalekim wschodzie.

Nieograniczany przez Amerykanów wzrost chińskiej potęgi stanowiłby olbrzymie, bezpośrednie zagrożenie dla Federacji Rosyjskiej. Moskwa musiałaby przejąć rolę Waszyngtonu w budowaniu anty-chińskiej koalicji na Zachodnim Pacyfiku. Niezbędnym byłoby tu porozumienie na linii Moskwa-Tokio. Tylko jak wesprzeć “wyspiarzy” bez odpowiednio nowoczesnej i silnej floty? Gdyby Rosjanom nie udało się przekonać Japonii do współpracy, to możliwe, że przestraszone potęgą Chin władze z Tokio, przyłączyłyby się do Pekinu. Zarówno Chiny, jak i Japonia, posiadają roszczenia terytorialne względem Rosji. Taki sojusz byłby śmiertelnie niebezpieczny dla Kremla. Rosjanie zostaliby w regionie sami, w obliczu chińsko-japońskiej potęgi. Podkreślenia bowiem wymaga fakt, iż jedyny, potencjalny i liczący się rozgrywce , azjatycki sojusznik przeciwko Pekinowi – Indie, są tak naprawdę osłonięte od Państwa Środka przez Himalaje, góry Tybetu, dżungle i rzeki Półwyspu Indochińskiego. Ponadto Indie nie są zdolne do oddziaływania dalej, niż właśnie ten półwysep. To oznacza, że otwarte, łatwe do zajęcia syberyjskie pustkowia będą niezwykle wrażliwe. I trudne do obrony przed chińską ekspansją (jakiekolwiek by ona nie przybrała formy).

Rosyjskim problemem nie są wcale Amerykanie ani Europejczycy. USA nigdy nie miało ambicji atakowania Rosji. W Europie zaś nie ma dziś nikogo, kto byłby zdolny do podbicia Moskwy (lub choćby o tym myślał). Prawdziwym zagrożeniem dla Rosji, są Chiny. I o ile Pekin jest wrażliwy na potęgę US Navy i jej zdolność do zablokowania morskich szlaków handlowych oraz wymuszenia ewentualnych ceł czy sankcji nałożonych na Chiny, o tyle Chińczycy są praktycznie niewrażliwi na lądowy potencjał militarny Rosji. Zwłaszcza, iż nie ma on szans na pełne rozwinięcie na dalekowschodnich pustkowiach infrastrukturalnych i cywilizacyjnych.

Jedyną przewagą Rosji nad Chinami, mogłoby być przejęcie kontroli nad Azją Środkową oraz odcięcie Pekinu od gazu ziemnego i ropy naftowej (przy pomocy Indii). Jeśli Rosjanie by tego nie zrobili, nie mieliby absolutnie żadnych argumentów w konfrontacji gospodarczej z Państwem Środka. Jednak jak tylko podjęliby próby przejęcia Azji Środkowej, natychmiast staliby się wrogiem Chin. I ich celem. Wówczas o żadnej współpracy na linii Pekin-Moskwa-Berlin nie mogłoby być mowy.

Powrót do prawa siły, w miejsce siły prawa

Niewątpliwie, gdyby Stany Zjednoczone od dnia jutrzejszego stałyby się państwem wycofanym, neutralnym i całkowicie skupionym na swoich problemach wewnętrznych, a także gdyby zarzuciły uczestnictwo w międzynarodowych strukturach ekonomiczno-polityczno-militarnych, świat wyglądałby zgoła inaczej. Nastąpiłoby całkowite przemeblowanie globalnych układów. I to w taki sposób, że wszyscy gracze, jako punkt odniesienia, traktowaliby Chińską Republikę Ludową. Pekin z kolei musiałby samodzielnie udźwignąć ciężar z tym związany.

Jest kwestią mocno niedocenianą, przez wielu komentatorów, że Amerykanie załatwiają niemal całą brudną robotę za pozostałych graczy. Rozdzielają Berlin z Moskwą, z korzyścią dla Chin. Ograniczają rozwój Chin, co jest w interesie Rosji i Indii. Angażują się w Bliski Wschód, w czym wyręczają Europejczyków (a to przecież zawsze było domeną europejskich mocarstw). Za sprawą Amerykanów, Kreml musi niemal całą swoją uwagę i potencjał militarny kierować na Europę środkowo-wschodnią. Dzięki temu, Chińczycy mogą wypierać Rosjan z Azji Centralnej. US Navy jest obecna na Zachodnim Pacyfiku, co daje poczucie bezpieczeństwa Japonii, Korei Południowej, czy nawet Australii. Dla nas, Polaków, amerykańskie zaangażowanie w Polsce, daje lewary przeciwko dyktatowi z Berlina. Brak udziału Stanów Zjednoczonych w każdej z tych układanek, stworzyłoby potężne luki, które staraliby się zapełnić inni. W wyniku tego, dawni sojusznicy staliby się konkurentami, a być może dotychczasowi konkurenci stanowiliby opcję dla układów. To oczywiste, że wszystko uległoby zmianie. Istnieje jednak wiele przesłanek za tym, by móc stwierdzić, iż upadek dotychczasowego ładu mógłby tak naprawdę pogorszyć sytuację na światowej szachownicy. I to niemal wszystkich graczy. Zarówno tych słabszych, jak i silniejszych.

Bardzo możliwe, że gdyby zabrakło hegemona, to wcale nie nastąpiłby żaden koncert mocarstw i wieloletni pokój. Zamiast tego, mógłby zapanować chaos i walka widoczna zwłaszcza w strefach buforowych. Poszczególne mocarstwa dążyłyby do wypełnienia luk po Stanach Zjednoczonych w celu zajęcia jak najlepszej pozycji przed spodziewanymi negocjacjami dotyczącego globalnego podziału stref. Efekty tych przepychanek mogłyby okazać się jednak dużo poważniejsze. Na tyle, że do żadnego koncertu mocarstw by nie doszło.

Z pewnością również zmieniłby się obraz świata, jeśli chodzi o wartości i przydatność pewnych modeli ustrojowych. Dziś, dla nas, przedstawicieli świata zachodu, demokracja i jej wartości są czymś naturalnym. Powszechnym. Postrzegamy glob, jako zlepek demokratycznych państw obywatelskich, którego obraz jest zaburzany przez nieliczne wyjątki. Gdyby jednak na świecie zabrakło demokratycznego lidera, jakim są Stany Zjednoczone (przy uwzględnieniu wszystkich ułomności na tej płaszczyźnie), wówczas nasze postrzeganie rzeczywistości mogłoby się całkowicie odwrócić. Ograniczony do Europy świat zachodu musiałby stawić czoła dyktaturze w Chinach, dyktaturze w Rosji (którą dziś chcemy postrzegać jako ułomną, ale jednak demokrację), dyktaturom w Turcji, Iranie i zapewne też w Pakistanie. Prawdopodobnie zostałby przemodelowany również ustrój w Indiach (w odpowiedzi na zagrożenie z Chin). W Unii Europejskiej, Berlin wespół z Paryżem dążyłyby z pewnością do federalizacji UE i do podporządkowania sobie reszty Europy. Pozbawione oparcia Trójmorze, bez lidera w postaci USA, musiałoby się podporządkować. Zwłaszcza, w kontekście porozumienia na osi Berlin-Moskwa. Na powrót, globalne ład i bezpieczeństwo zależałyby od siły, a nie od prawa.

Przyszłość

Rola amerykańskiego hegemona jest nie do przeceniania we współczesnym świecie. I zdają sobie z tego sprawę elity wszystkich najważniejszych na arenie międzynarodowej państw. To dlatego właśnie Chiny bronią obecnego kształtu systemu. I to dlatego Stany Zjednoczone, pomimo tak mało dyplomatycznej postawy Donalda Trumpa, wciąż posiadają sojuszników. Odnawiają relacje bilateralne, rewidując stare, mniej korzystne dla Amerykanów umowy. Jednocześnie podpisują nowe traktaty na własnych warunkach. I wciąż są w stanie przeforsowywać decyzje np. w Berlinie i Brukseli, sprzyjające interesom USA (vide sankcje na Rosję). Waszyngtońskie elity postanowiły grać twardo o prymat Stanów Zjednoczonych na świecie. Dlatego, w najbliższym czasie, nie należy spodziewać się od USA rezygnacji z prowadzenia globalnej gry. Jednak warto czasem przeprowadzić eksperyment myślowy, co by było gdyby, ponieważ może to doprowadzić do ciekawych przemyśleń.

Jednym z nich jest to, że opisywana przeze mnie wielokrotnie koncepcja, zgodnie z którą, to Chiny są tym łatwiejszym do “odwrócenia” graczem dla USA (co tłumaczyłem szerzej w innych tekstach, m.in. USA vs Chiny – będzie wojna czy sojusz), staje się jeszcze bardziej uzasadniona. Wyjście Amerykanów z Europy byłoby dla Chin bardzo niekorzystne. Bowiem Pekin mógłby wówczas utracić kluczowy dla siebie region Azji Środkowej (będący de facto energetycznym magazynem Chin, o czym napisałem całą analizę). Znacznie korzystniejszym dla Chin scenariuszem, byłby taki, w którym Waszyngton jak najdłużej angażowałby się przeciwko Moskwie (i vice versa). Gdyby jednak doszło już do przesilenia, z pewnością władze z Pekinu chętniej widziałyby porażkę Rosji i jej kolejną smutę. Po to, by móc całkowicie zawładnąć Azją Środkową. I nie obawiać się antychińskiego bloku Paryż-Berlin-Moskwa. W tym kontekście ewentualne porozumienie USA z Rosją, lub nawet porażka Stanów Zjednoczonych w polityce europejskiej i ich wyjście ze Starego Kontynentu, byłyby dla Chin niekorzystne. Jest to kolejny argument za tym, że Pekin w pewnym momencie może zgodzić się na deal z Donaldem Trumpem (lub kolejnym prezydentem USA).

Spoglądając kilka lat do przodu, w mojej ocenie, należy spodziewać się konfrontacji na linii Waszyngton-Moskwa, odwrócenia Chin, wielkich zmian w Azji Środkowej z uwzględnieniem Afganistanu i Pakistanu, a być może ogromnych przemian na Bliskim Wschodzie (jeśli Chinom nie uda się ustabilizować tych regionów w dotychczasowym kształcie). O czym szerzej piszę w swojej książce (prace się już trwają 🙂 ).

W międzyczasie zapraszam do zapisów na newsletter, który wreszcie zdecydowałem się założyć (formularz po prawej stronie bloga). Dzięki niemu będziecie informowani o najnowszych wpisach  na blogu (które jak widać, pojawiają się dość nieregularnie), nagraniach na kanale YT oraz postępach przy pisaniu książki.

Zapraszam 🙂

Krzysztof Wojczal

Geopolityka, polityka, gospodarka, prawo, podatki – blog

Wartościowe? Pomóż rozwijać bloga
Twitter
Visit Us
Follow Me
RSS
YOUTUBE
YOUTUBE

35 komentarzy

  1. Niestety – aneksja Krymu w 2014 przez…atomowego gwaranta nienaruszalności terytorialnej Ukrainy [Traktat Budapesztański 1994 – “gwarancje za oddanie 1300 głowic i nośników”] całkowicie zburzyła globalny konsensus ładu międzynarodowego ustalony wkrótce po zimnej wojnie. Teraz każde zagrożone państwo nieatomowe będzie kalkulowało pod głowice odstraszania strategicznego jako najpewniejszy twardy gwarant własnej suwerenności. To nie zwalnia wcale od zbrojeń konwencjonalnych [vide analiza Hugh White’a]. A przykład KRLD pogrywającego z atomowym supermocarstwem – też daje wszystkim decydentom i strategom do myślenia. Na dłuższą metę utrzymanie obecnego “zamrożonego” stanu ograniczonego liczbowo elitarnego “klubu” państw atomowych – do całej reszty państw nieatomowych – będzie nie do utrzymania wraz ze wzrostem zagrożeń na świecie. To jest bezpośredni skutek złamania ładu hegemonii globalnej USA na rzecz świata wielobiegunowego. Każde z państw atomowych będzie próbowało coraz bardziej rozszerzać swoją strefę wpływów i siłą realizować swoje interesy – właśnie jako taki regionalny biegun – przy narastającej, coraz twardszej grze głównej rywalizacji obu supermocarstw. A sąsiednie państwa nieatomowe będą ratowały się tworzeniem bloków, balansowaniem przez sojusze z przeciwnikiem atomowym danego zagrażającego im gracza – i w miarę możności będą starały się pozyskać różnymi sposobami głowice i ew. środki przenoszenia.Choć te ostatnie wcale nie są potrzebne do strategicznego odstraszania…Naprawdę – Pan Krzysztof ma 100% racji z główną tezą, którą można podsumować generalnie: WSZYSCY jeszcze zatęsknimy za “starymi dobrymi, sytymi, otwartymi, stabilnymi i bezpiecznymi czasami” – za jednobiegunowym ładem sprawowanym przez USA… Cóż: wojna w Zatoce będzie właśnie taką wojną na rozszerzenie wpływów i interesów państw atomowych [Izraela, Rosji i w mniejszym stopniu USA – choć to USA poniesie największe koszty] względem nieatomowych. Zapewne bezpośrednim skutkiem – i to “na gorąco” – będzie decyzja przynajmniej Turcji [oficjalnie lub raczej w trybie poufnym] o pozyskaniu głowic. A to może zaraz wywołać kolejny konflikt wojenny – Rosja na wniosek Izraela [który zechce złamać zbyt wyrastającego pretendenta, którego dobra wola ZBYTNIO uzależnia np. Izrael od eksportu gazu rurociągami do Europy – no i Turcja ZBYTNIO wzrasta militarnie] ta Rosja “nagle” i “nieoczekiwanie” dostanie od USA pod stołem “zielone światło” do ataku prewencyjnego na Turcję…zresztą i Ankara i Kreml zdają sobie dobrze sprawę, że obecny miesiąc miodowy jest TYMCZASOWY – długofalowo Turcja i Rosja to rywale i na Bliskim Wschodzie i w strefie Kaukazu,nawet w Azji Środkowej, no i na Morzu Czarnym [zwłaszcza aneksja Krymu i ustanowienie tam dominującej A2/AD mocno uderzyło w Turcję – stąd jej twarde wsparcie i współpraca z Ukrainą], a także tradycyjnie od 300 lat o kluczowe cieśniny łączące Morze Czarne ze Śródziemnym – geostrategicznie i strukturalnie Rosja i Turcja mają ostro na pieńku…

  2. Odnogą starań o pozyskanie głowic przez państwa nieatomowe będą zintensyfikowane działania na rzecz pozyskania “bomb atomowych dla ubogich” czyli broni biologicznej i chemicznej. Nakłady małe – efekt może być olbrzymi [zwłaszcza przy broniach biologicznych] – korzystna dla graczy kalkulacja koszt-efekt zrobi swoje… Co w ramach działań specsłużb i formalno-nieformalnych powiązań różnych podmiotów szarej strefy – da pewnie [razem z atomem] także oczywisty efekt wzrostu zagrożeń na świecie – podgrzanie światowego “kotła” i nerwowe ruchy – także prewencyjne. Paradoks – działania zmierzające “indywidualnie” do zapewnienia sobie bezpieczeństwa – dadzą SUMARYCZNY efekt globalnego wzrostu zagrożeń i wzajemnej nieufności – i pewnie wycieknie to także w odnogę terroryzmu – różnych grup wpływu. A także w postępujący wzrost autorytaryzmu i zamordyzmu na świecie – i zamykanie się krajów – przy jednoczesnym wzroście nakładów na zbrojenia… Np. kraje oparte w dużym stopniu o turystykę [a jest ich sporo] – najbardziej dostaną “w kość” w zapaści ekonomicznej wobec rosnącej nieufności i wzrostu poczucia zagrożenia i zamykania przepływów ludzkich – a to tylko podgrzeje nastroje i desperację [zwłaszcza jak głód przyciśnie] w tych państwach…błędne koło narastającej spirali…a wszystko zaczęło się od “niepozornej” aneksji Krymu… Jaki jest przepis na kontrakcję przyszłych autorytaryzmów? Moim zdaniem tylko zbiorowy uświadomiony masowy oddolny ruch obywatelski. A do tego trzeba siać, siać…i jeszcze raz siać wiedzę… Ale tu praca u podstaw do zrobienia – jest olbrzymia. Tym bardziej trzeba cenić inicjatywę Pana Krzysztofa…

  3. Cytat z artykułu

    Nie robiłem w tym kierunku badań (jeśli ktoś ma takie dane, proszę o komentarz lub ew. sprostowanie), więc nie jestem do końca pewny, ale możliwe, że współczesny świat jest najbardziej rozdrobionym w omawianym względzie w całej w znanej historii ludzkiej cywilizacji (pod kątem cech podmiotowości państwowej, a nie np. plemiennej).

    Skoro autor wywołuje wilka z lasu, to wilk się pojawia i informuje że w XVIII w. Niemczech było 300-350 Kleinstaaterei. Ale to był okres totalnego rozdrobnienia dzielnicowego w Niemczech.

    Nie żebym się czepiał, informacyjnie podaję.

  4. Szczerze doceniam artykuł Pana Krzysztofa za gros pracy, przemyśleń i analiz włożonych w jego napisanie natomiast można zaliczyć go tylko i wyłącznie do kategorii bajkopisarstwa porównywalnego z twórczością Pana Zychowicza – co by było gdyby …. Tak jak Pan Zychowicz w swoich licznych publikacjach wysuwa ciekawe lecz o posmaku wyłącznie fantasy tezy np. o zasadności sojuszu polsko-niemieckiego przed II Wojną Światową w imię polskiej racji stanu czy też o błędzie niesprzymierzenia się Piłsudskiego z białymi generałami przeciwko bolszewikom tak samo autor porusza się wyłącznie w kategoriach metafizycznych czyli związanych z przewidywaniem przyszłości… Zasadność tego typu rozważań, które mają sprawiać wrażenie wiarygodnych została już tysiąckrotnie podważona i to we wszystkich możliwych dziedzinach wiedzy. Jeżeli niemożliwe jest przewidzieć co wydarzy się jutro na giełdzie czy na jakimś ograniczonym obszarze geopolitycznym to tym bardziej bajkowego charakteru nabierają tego typu dalekosiężne i o globalnym zasięgu analizy. Przypomnę, że większość kryzysów ekonomicznych nie została przewidziana przez tzw. ekspertów w tym ten z lat 2008-2009 a według analityków CIA Związek Radziecki miał trwać po wsze czasy…
    No i druga rzecz – do bajkowych rozważań potrzebne jest co najmniej oparcie się o solidne podstawy a tutaj niestety ich nie widzę. Można odnieść wrażenie, że autor pisząc o USA zatrzymał się w czasie w latach 50-70 tych ubiegłego wieku kiedy Stany Zjednoczone oprócz bycia potęgą militarną i gospodarczą były również potęgą moralną niosącą pozytywny uniwersalny przekaz dla reszty świata. Stosowanie tego typu szablonu dla obecnych USA, których dyplomacja a raczej jej brak oparta jest na sankcjach i groźbach m.in. w stosunku do własnych sojuszników jest poważnym niedopatrzeniem czy nawet nadużyciem. Autor nie zauważył też co ciekawe, że niezależność jakiegoś kraju od USA i nieprowadzenie przez ten kraj polityki pro-amerykańskiej naraża ten kraj na taki czy inny odwet w postaci np. sankcji czy nawet groźby interwencji militarnej. Przykładów jest mnóstwo: ostatnio oczywiście to Wenezuela i Iran. Mam nadzieję, że autor nie sądzi iż w amerykańskiej prowojennej retoryce i polityce prowadzonej w stosunku do tych państw chodzi o szerzenie demokracji? Chyba jednak nie bo dziwnym trafem Amerykanie nie dostrzegają brutalnego łamania demokracji w wielu krajach z nimi blisko “zaprzyjaźnionych” np. w Arabii Saudyjskiej czy w graniczącej z Wenezuelą Kolumbii.
    Ciekawa i kuriozalna jest też cześć analizy dot. Bliskiego Wschodu. Kiedy już powszechnie wiadomo, że USA i sojusznicy przez wiele lat popierali w Syrii przeciwko prezydentowi Assadowi wszelkiej maści zbrojną opozycję w tym skrajnych terrorystów nie analizując co nastąpi po jego obaleniu i objęciu władzy przez jakieś popłuczyny Al-Kaidy finansowane przez Saudów twierdzenie o zbawczej roli USA w zachowaniu pokoju na Bliskim Wschodzie jest co najmniej śmieszne.
    Tak samo uwiarygadnianie amerykańskiej inwazji na Irak poprzez uzyskanie lokalnego poparcia społecznego dzięki sfingowanej relacji córki ambasadora bodajże Kuwejtu o wymyślonych masakrach dokonanych przez żołnierzy irackich czyli drogą oszustwa a amnezja autora dot. śmierci setek tysięcy cywilów irackich zabitych w bezpośrednich walkach przez amerykańskie wojska czy zmarłych w wyniku całkowitej destrukcji kraju i jego kompletnej infrastruktury w tym m.in. np. całej sieci wodociągów po “wprowadzaniu demokracji” przez USA jest karygodne.
    Te opuszczenia wydają się wszakże zasadne. Gdyby pojawiły się w tekście trudniejsze byłoby podtrzymanie tezy o USA jako “największego dystrybutora demokratycznych wartości, a także ogólnoświatowego gwaranta bezpieczeństwa”

    1. Dziękuję za przemyślenia. Najwyraźniej nie dość jasno wybrzmiewa z mojego tekstu prosty przekaz. To o czym Pan pisze, to są kwestie raczej znane, dla każdego zainteresowanego polityką międzynarodową. I raczej powinny być oczywiste dla każdego. Wydaje mi się, że to żadne odkrycie, iż każde państwo będące jakąś potęgą, gra tylko i wyłącznie pod siebie. Na miejscu USA, każdy inny hegemon wykorzystywałby przewagi jakie daje taka pozycja. To nie ulega żadnej wątpliwości. USA ani nie jest tu wyjątkiem

      Celem artykułu była próba podkreślenia mnogości problemów (obiektywnych) przed jakimi stanęliby wszyscy pozostali gracze, gdyby USA zabrakło. I nie chodzi tu o żadne kwestie moralne.

      W każdym ładzie światowym są wygrani i przegrani. W jednobiegunowej hegemonii USA , zwycięzcami są Amerykanie, ale i np. Polacy, którzy dzięki Waszyngtonowi dwukrotnie odzyskiwali niepodległość (1918 i 1989). I nie są to żadne słowa dziękczynne. Po prostu Stany Zjednoczone działały w swoim interesie i na całe szczęście ten interes był zbieżny z naszym interesem.

      Natomiast nie każdemu było po drodze z USA. I zawsze w danym układzie ktoś traci.

      Celem artykułu nie były alternatywne rozważania, tylko wskazanie konkretnych konfliktów interesów pomiędzy konkretnymi stronami. Konfliktów, które z uwagi na hegemonię USA, są obecnie wyciszone. A które, przy zmianie układu sił na świecie, mogłyby powrócić

      pozdrawiam
      KW

    2. ” autor porusza się wyłącznie w kategoriach metafizycznych czyli związanych z przewidywaniem przyszłości… ” [sic – sic – sic]… . Panie azazel44 – Pana podejście jest skrajnie szkodliwe i manipulacyjne. WSZYSCY poważni gracze zajmują się analizą, przewidywaniem, układaniem scenariuszy ewentualnościowych, planowaniem i działaniem długofalowym – to nie żadne bajki, czy kategorie metafizyczne, tylko sam rdzeń polityki i strategii. Od tego są całe sztaby dobrze opłacanych think-tanków, które sięgają po najlepszych specjalistów – w tym od symulacji z zaawansowanym oprogramowaniem na superkomputerach. Kto tego nie robi – jest na własne życzenie jak dziecko we mgle – staje się bezwolnym zmanipulowanym przedmiotem działań tych, którzy przewidują, kalkulują i działają w perspektywie taktycznej [krótko i średniofalowej] – zawsze podporządkowanej nadrzędnej perspektywie strategicznej – czyli długofalowej. To gra w szachy – wygra ten, kto przeanalizuje większą liczbę opcji i sięgnie dalej na N-kroków do przodu.

  5. Zgadzam się z ogólnym przesłaniem, że w polityce międzynarodowej kiedy jeden traci to drugi zyskuje. Można wspomnieć o prawach fizyki 🙂 Pojawiają się natomiast poważne wątpliwości co do roli USA jako “jutrzenki wolności i demokracji”.
    Niewątpliwie Stany Zjednoczone były tak postrzegane kilka dekad temu w opozycji do ZSRR. Po upadku sojuza, USA zamiast przyjąć rolę, górnolotnie mówiąc rolę “krzewiciela wartości demokratycznych” w znaczeniu demokratyzacji świata metodami pokojowymi napiętnował nowych wrogów i z mniej lub bardziej sensownych powodów zaczął wszczynać liczne konflikty. Warto o nich wspomnieć – dwie wojny w Iraku, inwazja Afganistanu, bombardowanie Serbii, destrukcja Libii. wojna w Syrii, wspierana przez USA interwencja Arabii Saudyjskiej w Jemenie… Czy któryś z tych konfliktów, w trakcie których zginęły setki tysięcy cywilów i całe państwa zostały doprowadzone do ruiny był faktycznie prowadzony w imię “dystrybucji wartości demokratycznych” ??? A może chodziło jednak o coś innego np. o ropę naftową, zamówienia dla amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego, rozbicie świata arabskiego co niewątpliwie jest korzystne dla Izraela? Warto przypomnieć, że Izrael stoczył od czasów II Wojny Światowej kilka wojen z koalicją państw arabskich – po pro-demokratycznych interwencjach USA na Bliskim Wschodzie koalicja taka na pewno nie dojdzie do skutku bo musiałaby to być koalicja zawarta przez trupy.
    Może warto spojrzeć na Libię. Jak wyglądał ten kraj za Kaddafiego i jak wygląda obecnie po “humanitarnej” interwencji NATO z USA na czele? Szczerze mówiąc są to tak ewidentne fakty, że aż się nie chce o nich pisać..
    Trudno się odnieść do przesłania artykułu bo po prostu nie wiadomo co nam przyniesie przyszłość i jak będzie przebiegało przechodzenie od świata jednobiegunowego do dwubiegunowego czy nawet wielobiegunowego. Natomiast twierdzenie, że USA są ogólnoświatowym gwarantem bezpieczeństwa nie przystaje do faktów. Ciekawe co sądziłby o tej tezie np. Libijczyk czy Irakijczyk zakładając, że traktujemy ich równorzędnie z Europejczykami, którzy całe szczęście od czasów II Wojny Światowej nie byli dotknięci żadnym większym konfliktem.
    I tak gwoli zastanowienia – czy w epoce świata dwubiegunowego w latach 1945-1989 było na świecie mniej czy więcej wojen i konfliktów niż w latach dominacji amerykańskiej? Może się okazać, że wcale nie co by znowu przeczyło pokojowo-twórczej roli USA. To tak z sarkazmem…
    Ale jeden fakt jest niewątpliwie pozytywny – prezydent Trump jest od kilku dekad pierwszym prezydentem USA, który nie wszczął żadnej nowej wojny

    1. Trochę przeinacza Pan moje tezy. Teza związana z demokracją nr 1) władze z USA, w przeciwieństwie do np. władz z Moskwy czy Pekinu, są w pewien sposób związane demokratycznym ustrojem państwa i duchem narodowym Amerykanów, co w znaczący sposób wpływa na sposób sprawowania hegemonii (wystarczy porównać ją do panowania ZSRR, lub każdego innego niedemokratycznego mocarstwa). Teza nr 2) Jak postrzegalibyśmy świat (tak subiektywnie, każdy z nas), gdyby USA było dyktaturą, albo gdyby hegemonem była Rosja? Gdzie wówczas byłoby miejsce na mówienie/pisanie o wartościach? To postrzeganie byłoby kompletnie inne. A ponieważ na każdą akcję jest reakcja, to na dyktatorskiego hegemona, odpowiedzią byłoby wprowadzenie dyktatur wszędzie indziej. Bo dyktatura ułatwia sterowanie państwem, zwłaszcza w trudnych czasach. Więc gdyby nie hegemonia demokratycznego USA, moglibyśmy żyć dzisiaj w świecie walczących dyktatur. Myślę, że z obywatelskiego punktu widzenia byłoby to niekorzystne.

      Ponadto nigdzie nie pisałem, że USA to przykład państwa moralnego i niosącego kaganek demokratycznych wartości w każdy zakątek świata. To teza postawiona przez Pana i ja, podobnie jak Pan, bym się pod nią nie podpisał.

      Artykuł jest pisany z punktu widzenia globalnej polityki międzynarodowej. Jakkolwiek ubolewam nad losem ludzi z Bliskiego Wschodu, to jednak wolałbym, by obaleni już dyktatorzy z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu nie stworzyli żadnej koalicji, która byłaby geopolitycznym rywalem Europy. A tak mogło się stać, gdyby nie interwencja USA, Francji i NIemiec (przy zgodzie Rosji) w postaci tzw. Arabskiej Wiosny.

      Z perspektywy Irakijczyka hegemonia USA z pewnością nie służy. Ale nigdy wszystkim na raz dobrze nie będzie. Ja piszę z perspektywy naszej. Europejskiej. Polskiej. I z perspektywy Polski, hegemonia USA to z pewnością pozytywny czynnik stabilizujący Europę oraz powstrzymujący ewentualne zapędy Rosji. Jednocześnie w artykule starałem się wejść w skórę Chin, Rosji oraz Niemiec. I mnie wychodzi, że im hegemonia USA bardzo służy. Tak bardzo, że Chiny urosły do roli pretendenta do roli pełnionej przez USA, a Niemcy zawładnęły całą Europą. Więc z perspektywy tych państw , system ustanowiony przez USA to bardzo korzystna rzecz. I o tym jest ten artykuł.

      Jeśli Pan chce oceniać moralnie działania USA, to proszę się zdecydować, z jakiego punktu widzenia chce Pan to robić. Z punktu widzenia Irakijczyka, Afgańczyka, czy Polaka? Czy wolałby Pan żyć nadal w PRL-u pod moskiewskim butem, czy też działania Reagana się nam jednak jakoś przysłużyły?

      Nie rozumiem w którym kierunku jest skierowany Pański sarkazm. Być może ktoś Pana kiedyś bardzo okłamał, a Pan uwierzył w to, że USA to państwo niosące pokój i dobro dla wszystkich innych. Rozumiem że można czuć się rozgoryczonym , gdy okazało się, że tak nie jest. Dla mnie to sprawa raczej oczywista, że USA prowadzi konflikty ukryte i jawne we własnym interesie. Jak każde inne mocarstwo. Niemniej fakt, iż mamy do czynienia z hegemonem o ustroju demokratycznym, który dysponuje niemal na własność całym kontynentem i nie sąsiaduje z Europą czy Azją , wobec czego nie ma apetytu fizycznego podboju — to jest czynnik niezwykle korzystny dla świata jako ogółu. Mogło być, i w historii często bywało, znacznie, znacznie gorzej.

      pozdrawiam
      KW

      1. (…)Jakkolwiek ubolewam nad losem ludzi z Bliskiego Wschodu, to jednak wolałbym, by obaleni już dyktatorzy z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu nie stworzyli żadnej koalicji, która byłaby geopolitycznym rywalem Europy. A tak mogło się stać, gdyby nie interwencja USA, Francji i NIemiec (przy zgodzie Rosji) w postaci tzw. Arabskiej Wiosny.(…)
        A za t(…)A tak mogło się stać(…) trudno takie dictum powatpiewać bez wszczynania pyskówki, ale spróbuję… Czy istnieją jakieś przesłanki uprawpadabniące realizację tego scenariusza?

  6. Witam ponownie,

    znowu pozwolę sobie na klika słów komentarza. Na początek uwaga – mam wrażenie, że w swojej argumentacji opiera się Pan na zasadzie Machiavellego – “cel uświęca środki” z powodzeniem stosowaną m.in. przez znanego ze zmiennych sympatii politycznych ministra spraw zagranicznych Francji Talleyranda. Bo o czym innym może świadczyć pytanie: Jeśli Pan chce oceniać moralnie działania USA, to proszę się zdecydować, z jakiego punktu widzenia chce Pan to robić. Z punktu widzenia Irakijczyka, Afgańczyka, czy Polaka?
    Zawsze mi się wydawało, że moralność ma charakter uniwersalny i obiektywny a nie subiektywny… To trochę tak jakby ktoś powiedział, że sąsiad to notoryczny złodziej a Pan by stwierdził, że to porządny facet bo przecież Pana osobiście nie okradł. Nie zmieniałoby to jednak faktu, że sąsiad jest złodziejem.
    A odniesienie się do zasad moralnych w przypadku polityki USA ma sens z tego prostego powodu, że dosłownie wszystkie działania podejmowane przez USA w tym wojny w Iraku czy też bombardowania Libii odbywały się i odbywają w imię obrony demokracji, wolności i praw człowieka. Wystarczy sobie przypomnieć wystąpienia dowolnych polityków amerykańskich.
    Rozumiem, że kłamać jest domeną polityka ale w tym przypadku kłamstwa te miały dramatyczny wpływ na życie milionów ludzi.
    Nie zgodzę się zupełnie, że sponsorowana przez USA i tzw. Zachód (zatem mająca niewiele wspólnego z demokracją czy jak kto woli – wolą ludu) Arabska Wiosna zapewniła Europie jakieś bezpieczeństwo. Jest wręcz odwrotnie – po destrukcji przez NATO Libii Europa została zalana milionami muzułmańskich uchodźców. Podobny efekt spowodowała wojna w Syrii… Chaos wywołany interwencją Zachodu spowodował radykalizację ludności muzułmańskiej, w tym tej mieszkającej w Europie co jest wspaniałą pożywką dla rozprzestrzenienia się ideologii radykalnego islamu.
    Ma Pan rację, że USA są daleko od Europy i w ich przypadku destabilizacja Bliskiego Wschodu jest z wielu powodów na rękę. Natomiast w przypadku państw europejskich popieranie takiej polityki nosi znamiona odłożónego w czasie samobójstwa

    Pozdrawiam

    1. Polemika między nami polega na tym, że na podstawie tego co ja napisałem, Pan dopowiada sobie wnioski (których ja nie wyciągam), a następnie z nimi polemizuje 🙂

      Ponownie. Ja nie napisałem, że SKUTKI Arabskiej Wiosny są dla Europy pozytywne. Wskazałem jedynie, że jedną z przyczyn (może główną) jej wywołania było zagrożenie stworzenia konkurencyjnego do UE bloku dyktatorskich państw, które łącznie mogłyby zablokować dla Europy Kanał Sueski i odciąć ją od Indii, czy Chin (południowa nitka NJS oraz szlaki morskie).

      Jak Pan oceni moralnie wojnę z dyktatorskim reżimem, w wyniku której jakiś naród uzyska niepodległość i będzie wolny od ucisku? Jako moralnie złą, bo każda wojna jest złem (ponieważ giną ludzie), czy moralnie dobrą, bo dany naród uzyskał niepodległość, wolność i prawo do samostanowienia?
      Jak moralnie oceni Pan polskie powstania? Jako godne potępienia, bo rozpętywaliśmy wojny, czy jako godne pochwały – bo walczyliśmy z uciskiem? To tak w zakresie ogólnego pojęcia moralności w ujęciu politycznym. W zakresie działań Arabskiej Wiosny oczywiście moralnie należy Amerykanów potępić. Działali jako agresor. Kropka.

      pozdrawiam
      KW

  7. Panie Krzysztofie,

    problem tkwi w tym, że interwencje USA w “obronie demokracji” w ciągu ostatnich kilku dekad nigdzie nie doprowadziły do “uzyskania niepodległości, wolności i prawa do samostanowienia” lecz spowodowały rozpad państw, śmierć setek tysięcy ludzi, rozwój terroryzmu i objęcie rządów przez watażków jeszcze gorszych od tych “obalonych dyktatorów”

    Pozdrawiam

    1. Z moralnego punktu widzenia, to jest problem. Natomiast tematyką bloga jest polityka międzynarodowa i geopolityka. Dlatego niespecjalnie wiele poświęcam miejsca kwestiom etycznym (choć i takie teksty się zdarzały). Gdybym rozważać politykę zagraniczną od względem etycznym, to każde z mocarstw zasługiwałoby na potępienie. Czym bowiem, pod względem moralnym, różniła się interwencja w Iraku od tej w Donbasie? Jak ocenić niewolniczą wręcz relację obywatela do państwa panującą w Chinach? Albo zamordystyczną politykę wewnętrzną Ajatollahów w Iranie?
      Moralizatorstwo pozostawiam innym.
      pozdrawiam
      Kw.

  8. Witam ponownie,

    mój ostatni wpis nie dotyczył “moralizatorstwa” tylko konkretnych efektów działalności państwa, które Pan określił jako “największego dystrybutora demokratycznych wartości, a także ogólnoświatowego gwaranta bezpieczeństwa”.
    Jeżeli Pan się nie zgadza z tym co napisałem czyli (cytat): “problem tkwi w tym, że interwencje USA w obronie demokracji w ciągu ostatnich kilku dekad nigdzie nie doprowadziły do uzyskania niepodległości, wolności i prawa do samostanowienia lecz spowodowały rozpad państw, śmierć setek tysięcy ludzi, rozwój terroryzmu i objęcie rządów przez watażków jeszcze gorszych od tych obalonych dyktatorów” to proszę o przedstawienie kontrargumentów opartych na faktach

    Pozdrawiam serdecznie

    1. Interwencje nie były prowadzone “w obronie demokracji”, tylko w interesie USA. Wydaje mi się, że to oczywiste.
      pozdrawiam
      KW

  9. Tylko tyle mogę dodać że niestety ale to co piszesz to kompletna bzdura i wszystko jest podsycane twoim strachem przed Rosją i Niemcami, nie chce być niemiły ale najprawdopodobniej jesteś jednym z tych anglofilów, których wizja została przyćmiona strachem przed kolejnym rozjazdem pomiędzy Rosją a Niemcami. Przykro mi na to patrzeć jak ludzie wspierają totalnie ekonomicznie i środowiskowo ułomną strategię opartą na systemie bankowym który w uproszczeniu opiera się na idei “Ja mieć pała ja tworzyć pieniądze”(Era kamienia łupanego) bądź “Jestem komisarzem tworzę pieniądze”(System komunistyczny) . Poza tym Amerykanie to złodzieje z krwi i kości w miliardy można liczyć zyski w których miałem współudział, o USA radzę zapominać bo to co się tam dzieje to wypadkowa systemu szpiegowskiego przetworzona przez kilka biurek i podana dalej. Amerykanie nie są nam w niczym potrzebni i mam nadzieję że uda się ich jak najszybciej wygonić z Europy bo zamiast zająć się Arabią Saudyjską i innymi potentatami ropy naftowej którzy ze swoim kapitałem podburzają Europę, zwiększają tylko napięcia pomiędzy sąsiadami w Europe Wschodniej. I być może Łukaszenko by ustąpił na Białorusi w przypadku nieobecności NATO ale niestety przy pomocy środków masowego przekazu został uknuty taki obraz który tylko łamie. Ja nie mogę spać po nocach przez tych ludzi i mam nadzieję że Chiny jak najszybciej poradzą sobię z tym Stelmachowem.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *